Ferdydurke Witold Gombrowicz streszczenie szczegółowe
|
||
Rozdział I. Porwanie Jest wczesny wtorkowy ranek. Józef budzi się przepełniony lękiem nieistnienia i nierzeczywistości. Miał przed chwilą koszmarny sen: śniło mu się, że poszczególne części jego ciała wzajemnie się z siebie wyśmiewają – niektóre bowiem należą do chłopca, jakim był, mając piętnaście lat, inne zaś należą do mężczyzny, jakim jest obecnie. Ten sen jest odbiciem świadomości bohatera, który czuje, iż nie zdołał jeszcze przezwyciężyć w sobie dziecka, że trudno mu żyć w sposób powszechnie uważany za dojrzały. Od długiego już czasu bohater słyszy od swoich ciotek, że powinien się ustatkować (ożenić się, oddać się bez reszty jakiejś roli społecznej, tzn. „być kimś”). Dotąd nie potrafił jednak tego zrobić. Chcąc zdać sobie i innym sprawę ze swoich rozterek (i pokonać je), Józio napisał książkę, która nie spełniła jednak tej roli, raczej pogłębiła jego zawieszenie pomiędzy młodością a dorosłością (tytuł Pamiętnik z okresu dojrzewania mówi sam za siebie). Snując wspomnienia i analizując otaczającą go rzeczywistość, dochodzi do wniosku, że składa się ona z krytykującego jego niedojrzałość gminu półinteligentów. Bohater nienawidzi ich. Stwierdza jednak, że zdradza sam siebie z gminem. Fascynuje go bowiem nie świat stabilny (tzn. ludzie już ukształtowani, a więc dojrzali), lecz proces dojrzewania. Dlatego jego twórczość opowiada właśnie o tych (o studentach, pensjonarkach, przedstawicielach nizin społecznych), którzy nie potrafią go zrozumieć (i nazywają go niedojrzałym). Już na początku powieści narrator rozważa problem formy: i wcale nie mogłem się zachowywać przyzwoicie i poważnie w towarzystwie, gdyż wiedziałem, że niektóre pensjonarki oczekują ode mnie samych nieprzyzwoitości (tzn. jeśli człowiek jest uważany przez otoczenie za niedojrzałego, każde jego „dojrzałe” zachowanie będzie traktowane jako pewna rola, a więc właśnie jako niedojrzała zabawa). Rozmyślania przerywa nagłe pojawienie się w pokoju zjawy – piętnastoletniego sobowtóra bohatera. Józef jednak nie chce zaakceptować swej dziecięcej postaci i przepędza ją. Siada do pisania, chcąc stworzyć w ten sposób własną formę, taką, która nie byłaby mu narzucona z zewnątrz. Wówczas pojawia się profesor Pimko, który spostrzega rozpoczęty brulion nowej książki Józefa i zaczyna czytać. Jego belferski (nauczycielski) sposób bycia wywołuje w Józefie paniczne przerażenie i równocześnie paraliżuje jego wolę. Bohater próbuje bronić swej twórczości przed zjadliwą krytyką, jednak odpytywany po szkolnemu przez Pimkę czuje się tak, jakby ponownie zasiadł w szkolnej ławce. Nie jest w związku z tym zdolny, by sprzeciwić się belfrowi, który decyduje o umieszczeniu Józia w szóstej klasie szkoły dyrektora Piórkowskiego. Po drodze na Pimkę napada mały piesek i targa mu zębami nogawkę. Belfer ocenia ujemnie psa i podąża ze swym „więźniem” dalej. Rozdział II. Uwięzienie i dalsze zdrabnianie Czując się jak młody chłopiec i będąc tak traktowanym przez Pimkę, Józio dociera do szkoły. Trwa właśnie długa przerwa i chłopcy znajdują się na szkolnym podwórzu, za płotem zaś stoją obserwujące ich bacznie matki i ciotki. Młodzież posługuje się dziwnym językiem – mieszaniną słów zaczerpniętych z dawnej polszczyzny (np. „białogłowa”, „podwika”) oraz polskich wyrazów, którym nadają łacińskie końcówki (np. kolegus, lekcjus polskus). W rozmowie z jednym z dyżurujących nauczycieli Pimko przedstawia swoją strategię wychowawczą: zacznę obserwować uczniów i dam do poznania (…), że uważam ich za naiwnych i niewinnych. To ich naturalnie rozjątrzy, będą chcieli wykazać, że nie są naiwni, i wtenczas dopiero popadną w prawdziwą naiwność i niewinność. Następnie wprowadza swój zamiar w czyn i osiąga cel. Józio – znając zamysły Pimki – próbuje powstrzymać kolegów i zwrócić im uwagę, że przez swój bunt (sprzeciwem młodzieży wobec chęci „upupienia” jej przez starszych jest przede wszystkim używanie wulgarnych wyrażeń) tylko pogrążają się w naiwności. Nikt go jednak nie słucha. Jedynym, który przyznaje się, że jest „nieuświadomiony” i staje w obronie pojęcia niewinności, jest Syfon. Jego wystąpienie jednak zostaje ostro skrytykowane przez Miętusa i jego zwolenników. Dochodzi do bójki między przywódcami i zwolennikami obu ugrupowań. Początkowo górą są liczniejsi zwolennicy Miętusa (chłopaki), jednak szalę zwycięstwa przechyla „Marsz Sokołów”, śpiewany przez Syfona (wodza chłopiąt). Pieśń porywa większość chłopców, zaś przeciwnicy Syfona wycofują się. Miętus z garstką wiernych sobie uczniów postanawia siłą uświadomić Syfona. Zaczyna się lekcja. Bladaczka – nauczyciel języka polskiego – próbuje odpytywać z zadanej lekcji, ale okazuje się, że przygotowany jest tylko Syfon, który deklaruje, że odpowiadać może wyłącznie przed wizytatorem (przeprowadzającym właśnie w szkole kontrolę). Nie mogąc pokonać oporu uczniów, nauczyciel zaczyna im wbijać do głowy, że powinni cenić Słowackiego i zachwycać się jego twórczością, gdyż twórca ten wielkim poetą był. Gałkiewicz próbuje się sprzeciwiać, twierdząc, że nic nie rozumie z poezji Słowackiego. Nad klasą zawisa groźba niemożności. Wystraszony tym nauczyciel wzywa Syfona, aby udowodnił wielkość Słowackiego. Trwająca kwadrans recytacja łamie w końcu opór Gałkiewicza, jednak pozostali uczniowie tracą całkowicie zainteresowanie lekcją. Józio pragnie uciec ze szkoły, jednak opanowuje go niemożność i nie rusza się ze swego miejsca. Zrozumiał, że zgromadzeni w klasie chłopcy przybrali maskę – sztuczną formę, która nie pozwala im uciec ze szkoły. Ponadto nowa forma tak bardzo była zespolona z ich osobowością, że uciekając przed szkołą, musieliby uciekać przed sobą, a tego uczynić się nie da. Rozdział III. Przyłapanie i dalsze miętoszenie Lekcję przerywa dzwonek. Nauczyciel wychodzi, zaś uczniowie podejmują z zapałem dyskusję na temat niewinności. Józio, obserwując ich z boku i przysłuchując się dyspucie, dostrzega, że koledzy żyją w oderwaniu od rzeczywistości, że żyją w sztucznym świecie tworzonym przez szkołę i – szerzej – przez kulturę (uczniowie wykrzykują szereg znanych im – głównie z nazwy – idei i udają ich zwolenników). Bohater dostrzega też, że Miętus z Pyzdralem przygotowują się do „gwałtu” na Syfonie – mają zamiar na siłę go „uświadomić”. Józio, aby temu zapobiec, próbuje po kryjomu porozumieć się z obojętnym na wszystko Kopyrdą, ale ten nie okazuje zainteresowania. Natomiast Miętusowi udało się podsłuchać rozmowę Józia z Kopyrdą. Miętus gwałtownie okazuje swe niezadowolenie. Józio próbuje go skłonić do odstąpienia od tych zamiarów i proponuje wspólną ucieczkę, przedstawiając koledze wizję swobodnego życia wśród parobków (tzn. wśród prawdziwych chłopaków). Na moment Miętus zrzuca maskę buntownika i staje się normalnym, sentymentalnym nieco chłopcem. Natychmiast spostrzegają to Syfon i skupieni wokół niego uczniowie. Zarzucają Miętusowi zdradę propagowanych ideałów (Miętus został przyłapany na gorącym uczynku w trakcie chłopięcych – naiwnych i niewinnych – marzeń). Miętus wzywa Syfona do podjęcia pojedynku na miny. Józio zostaje powołany na superarbitra pojedynku. Obaj przeciwnicy dobierają sobie też po dwóch sekundantów. Przerwa dobiega końca, a do klasy wchodzi stary nauczyciel języka łacińskiego i zaczyna odpytywać z zadanej lekcji – z tłumaczenia fragmentu pamiętników Juliusza Cezara. Okazuje się, że nikt oprócz Syfona nie jest przygotowany. Nauczyciel nie może zrozumieć postawy uczniów. Gałkiewicz deklaruje swą niemożność dostrzeżenia w tekstach antycznych jakichkolwiek wartości. Ten fakt również jest dla nauczyciela niezrozumiały. Chcąc ratować sytuację, wywołuje do odpowiedzi Syfona, który bez problemu recytuje tłumaczenie. Po dzwonku Syfon i Miętus stają naprzeciw siebie i zaczynają pojedynek na miny. Syfon początkowo zamierza się wycofać, jednak Pyzo przypomina mu o jego zasadach, które pomogą mu toczyć walkę z Miętusem, nieposiadającym żadnych zasad. Zgodnie z ustaleniami Syfon ma prezentować miny budujące i piękne, Miętus zaś ma odpowiadać minami burzącymi i szpetnymi. W pewnej chwili Syfon staje w majestatycznej pozie z palcem wskazującym w niebo. Miętus próbuje parodiować i ośmieszać tę „minę” na wszelkie możliwe sposoby, ale nie może wyprowadzić przeciwnika z równowagi. W pewnym momencie rzuca się więc na niego i przewraca na ziemię, siedząc zaś na jego piersi zaczyna szeptem „uświadamiać” Syfona (tak odbywa się gwałt przez uszy). Ten próbuje się na wszelkie sposoby wykręcić i głośno krzyczy, aby nie słyszeć szatańskich podszeptów, jednak Miętus ma zbyt dużą przewagę. Scenę przerywa pojawienie się w klasie niewzruszonego Pimki. Rozdział IV. Przedmowa do „Filidora dzieckiem podszytego” Bohater oznajmia czytelnikowi, że ma zamiar włączyć w powieść dygresję, która – choć pozornie bez związku z fabułą – stanowi jednak konieczny element konstrukcji książki (bez niego trudniej byłoby przenieść akcję ze szkoły na pensję Młodziaków). Autor broni swego prawa do dygresji. Zwraca uwagę na kategorię powtórzenia (Przez powtarzanie, przez powtarzanie najsnadniej tworzy się wszelka mitologia – zauważmy, że rozdział poświęcony Filidorowi powtarza motyw dziwacznego pojedynku). Od tej obrony przechodzi do ataku wobec krytyków, którzy chcieliby ograniczyć swobodę pisarza. Bohater jednak zdaje sobie sprawę z tego, że odbiorca czyta książkę w przerwach pomiędzy innymi czynnościami i nie pyta „fachowców” typu Pimki o jej konstrukcję ani się takiej konstrukcji nie doszukuje. Odbiór powieści jest zatem również fragmentaryczny i pewna swoboda kompozycyjna niewątpliwie nie wpłynie negatywnie na obraz całości. Autor zajmuje się zagadnieniem formy, która niejako zniewala pisarza. Pierwsze zdania utworu narzucają bowiem ton, który powinien dominować w całości dzieła. Zatem od tonu pierwszych zdań będzie zależało, czy powstające dzieło będzie miało brzmienie heroiczne, tragiczne czy też komediowe i pisarz tej właśnie logice jest podporządkowany. W dalszej części wywodów autor wyszydza głupotę i zarozumiałość „artystów”, którzy pozują na geniuszy i podejmują się pełnienia zaszczytnej funkcji „kapłanów sztuki”, wykraczając tymi wygórowanymi ambicjami daleko poza swoje przyrodzone zdolności. Wielu z nich stawia się w ten sposób w fałszywej sytuacji, gdyż właściwie nie wnoszą do sztuki niczego wartościowego, a jedynie nieudolnie naśladują prawdziwych geniuszy. Bohater zastanawia się też nad funkcją mitu w powstawaniu „wielkości” dzieła i artysty. Często bowiem podczas zbiorowego odbioru dzieł sztuki (np. podczas słuchania koncertu fortepianowego) nasze reakcje są tylko skutkiem sytuacji, w której się znajdujemy (tzn. przychodząc na koncert, zakładamy, że będziemy obcować z wielkimi utworami, gdyż utwór jest wykonywany publicznie zapewne ze względu na swoją artystyczną wartość; zachwycamy się zatem niezależnie od tego, co usłyszymy – doceniając samo dzieło, chcemy docenić siebie jako odbiorców sztuki). Autor zarzuca też artystom, że sztuka co prawda polega na doskonaleniu formy, ale nie opiera się jednak na stwarzaniu dzieł doskonałych pod względem formy. Jest tak tym bardziej dlatego, że forma towarzyszy człowiekowi w każdej chwili i nie tylko jest przez niego tworzona, ale również oddziałuje na niego z zewnątrz. Zmusza więc do przybierania pewnych postaw, które nie zawsze wyrażają dokładnie jego wnętrze. Artyści zatem – według narratora – powinni próbować przezwyciężać formę, która jest im narzucana przez zewnętrzne okoliczności, muszą zarazem porzucić swą pozorną „dojrzałość” (wyrażaną przez doskonałość formy i jednolitość konstrukcji dzieła; jeśli życie polega na walce z formą, powinna ją pokazywać także literatura). Rozdział V. „Filidor dzieckiem podszyty” Pewnego razu w Hotelu Bristol w Warszawie spotkało się dwóch zagorzałych wrogów: dr prof. Syntetologii uniwersytetu w Leydzie, wyższy synteta Filidor, rodem z południowych okolic Annamu oraz anty-Filidor – prof. dr Momsen, znakomity Analityk, profesor Wyższej Analizy, mężczyzna suchy, drobny, gładko wygolony, z twarzą sceptyka w okularach i jedyną misją wewnętrzną ścigania i pognębienia znakomitego Filidora. Anty-Filidor specjalizował się w rozkładzie osób na części (to właśnie analiza) i, goniąc Filidora, podróżował po Europie wraz z Florą Gente z Mesyny. Filidor, nie chcąc być gorszy, również poszukiwał swego przeciwnika po całym kontynencie. Przypadek sprawił, że obaj znaleźli się w jednym czasie w tym samym miejscu. Świadkami ich spotkania byli warszawscy asystenci, doktorowie Teofil Poklewski, Teodor Roklewski oraz narrator tej wtrąconej opowieści – Antoni Świstak. Pierwsze starcie – dyskusja, w której z jednej strony miała miejsce próba syntetycznego ujęcia kluski, z drugiej zaś próba jej rozkładu – zakończyła się klęską analityka (wyraźnie zaznacza się podobieństwo do pojedynku Syfona i Miętusa). Jednak szybko zaatakował on podstępnie przeciwnika, dokonując w podobny sposób analizy pani Filidor. Profesor natychmiast odwiózł swą żonę do szpitala, jednak następnego ranka stan kobiety pogorszył się – była u progu całkowitego rozpadu osobowości i utraty poczucia jedności własnego ciała (to natomiast aluzja do początku powieści). Asystenci Filidora wraz z docentem Łopatkinem, wezwanym prosto z Moskwy, zaczęli poszukiwać metod naukowej syntezy mogących uratować profesorową. Filidor wpadł na pomysł, że sposobem mogłoby być uderzenie przeciwnika w policzek. Kiedy jednak wieczorem odnalazł wreszcie w jednym z barów anty-Filidora, okazało się, że analityk nie ma policzków, gdyż wytatuował sobie na nich różyczki i gołąbki. Filidor zwołał zatem na miejscu konferencję, w której wzięli udział trzej jego asystenci oraz docent Łopatkin. Profesor odrzucił propozycję zignorowania całej sprawy, gdyż chciał za wszelką cenę uratować żonę przed rozkładem. Doszedł do wniosku, że w zaistniałej sytuacji trzeba sprowokować anty-Filidora, aby ten go spoliczkował. Środkiem do tego zaś będzie „zsyntetyzowanie” jego kochanki – Flory Gente. Natychmiast też zabrał się do dzieła, gdyż Flora Gente nie odeszła razem z anty-Filidorem. Profesor próbował rozmawiać z nią na najróżniejsze tematy i doprowadzić ją do syntezy, jednak Flora była zbyt przebiegłą analityczką, aby dać się w ten sposób złapać, za odczytywanie rozmaitych utworów traktujących o miłości kazała sobie płacić sumy od pięciu do pięćdziesięciu złotych. Dalsze wysiłki profesora również nie przyniosły rezultatu. Na kolejnej konferencji Filidor wpadł na pomysł, żeby Florę zsyntetyzować pieniędzmi. Sprzedał zatem dwie kamienice oraz swą podmiejską willę, a uzyskane 850 tys. złotych zamienił na złotówki i zaprosił anty-Filidora na spotkanie w gabinecie restauracji „Alkazar”. Tam rozłożył przed Florą całą sumę, wyciągając po jednej złotówce. Kochanka anty-Filidora nie była w stanie objąć wzrokiem i umysłem liczby części składających się na tę całość. Zaczęła więc myśleć syntetycznie (tzn. całościowo). Flora – tak jak Miętus – została w ten sposób przyłapana na zdradzie swego ideału. Anty-Filidor, widząc to, spoliczkował przeciwnika, czym dał pretekst do pojedynku. Sekundantami syntetyka zostali doc. Łopatkin i Antoni Świstak, analityka zaś – doktorzy medycyny Poklewski i Roklewski. Do starcia miało dojść we wtorek o godzinie siódmej rano. Wcześniejsze odwiedziny w szpitalu udowodniły skuteczność sposobu, gdyż pani Filidor zaczęła powracać do normalnego stanu. Filidor był też przekonany, że jest obojętne, który z przeciwników zginie, gdyż nie idzie o śmierć samą, lecz o jakość śmierci, a jakość śmierci będzie syntetyczna. Doszło do pojedynku na pistolety. Wszystko odbywało się według prawa symetrii: każdy ruch Filidora był powtarzany przez jego przeciwnika. Filidor jednak chybił swoim pierwszym strzałem, choć mierzył prosto w serce anty-Filidora. Jego przeciwnik również chybił, ale odstrzelił żonie Filidora mały palec. Syntetyk, skrępowany prawem symetrii, strzelił i trafił w mały palec Flory. Strzał za strzałem wrogowie pozbawiali asystujące pojedynkowi niewiasty kolejnych części ciała. Ostatnie strzały (zabrakło naboi) przebiły szczyty prawych płuc obu pań. Flora i pani Filidor padły martwe, profesorowie zaś rozeszli się w różne strony i tak wędrowali po świecie celując, czym się dało, w co się dało. W ten sposób obaj profesorowie zdziecinnieli. Od tej pory największą ich radością była pogoń za dziecięcym balonikiem po polach i lasach, i wyczekiwanie, kiedy pęknie on z trzaskiem. Samo strzelanie – poprzez swoją powtarzalność – oderwało się od swojego celu, stało się czystym rytuałem, przymusem powtórzenia. Opowieść zawarta w tym rozdziale ma charakter paraboli (tzn. mówi nie tylko o pojedynku dwóch profesorów, lecz pokazuje też ogólne – naśladowcze – mechanizmy, np. tworzenia się znaczeń, formowania się kultury, sztuki itp.). Rozdział VI. Uwiedzenie i dalsze zapędzanie w młodość Podczas gwałtu, którego Miętus dopuścił się na Syfonie, w klasie pojawia się nagle Pimko i, jakby nie zauważając tego, co się dzieje, wmawia uczniom, że grzecznie bawią się piłką. Następnie zabiera Józia, aby umieścić go w domu Młodziaków, którzy mają nauczyć chłopca naturalności. Po drodze belfer wyjaśnia, że córka gospodarzy jest nowoczesną pensjonarką, która ma nowego lokatora wciągnąć w młodość. Drzwi otwiera Zuta, która informuje gości, że matki nie ma w domu, ale niebawem powinna wrócić. Potem pensjonarka przestaje zwracać na nich uwagę. Pimko wraz z Józiem oczekują przybycia pani Młodziakowej. Belfer próbuje nawiązać z dziewczyną rozmowę, a po bezskutecznych próbach zaczyna nucić arię operową, dając pannie do zrozumienia, że jest wobec niego niegrzeczna. Przez cały ten czas, ale także i później – podczas rozmowy z Młodziakową, która wkrótce się pojawiła – Pimko stara się pokazać Józia jako staroświeckiego chłopca. Wedle słów nauczyciela, Józio pozuje na dorosłość. Każde słowo belfra coraz bardziej pogrąża młodzieńca, który musi udawać, że nie słyszy całej rozmowy (jest więc – wbrew swej woli – nieautentyczny). Nie jest mu też w stanie pomóc świadomość intrygi, którą uknuł przeciw niemu nauczyciel. Gospodyni nie lubi sztuczności, dlatego obiecuje, że postara się oduczyć Józia przybierania póz. W pewnym momencie Zuta znienacka kopie Józia. Belfer dostrzega to i narzeka na dzikość, śmiałość, tupet powojennego rozpasanego pokolenia. Młodziakowa tłumaczy, że to pokolenie po prostu żyje według innych zasad – właściwych nowym czasom. Pimko żegna się i wychodzi, gospodyni zaś pokazuje Józiowi jego nowe mieszkanie – malutki i niezbyt przytulny, nowoczesny pokoik przylegający do hallu, będącego zarazem pokojem Młodziakówny. Potem znika, pozostawiając lokatora samego. Była to samotność z pensjonarką, gdyż w hallu krzątała się Zuta. Rozdział VII. Miłość Chcąc pokazać, że nie jest staromodny, i zaprzeczyć w ten sposób opinii Pimki, Józio próbuje nawiązać z Młodziakówną rozmowę. Przestaje się liczyć dla niego Pimko, Miętus, szkoła i dorosłość, której jeszcze niedawno za nic by się nie wyrzekł, chce udowodnić, że również jest nowoczesny. Korzystając z okazji, że zadzwoniła do niej koleżanka, inna nowoczesna pensjonarka, młodzieniec swobodnie wchodzi do przedpokoju, w którym znajduje się telefon, i bez słowa czeka na zakończenie rozmowy. Próbuje w ten sposób zyskać akceptację dziewczyny. Młodziakówna przerywa na chwilę rozmowę, ale traktuje lokatora obojętnie. Józio powraca zatem do siebie, po chwili podejmuje kolejną próbę udowodnienia, że nie jest pełnym sztuczności pozerem. Wchodzi do hallu pogrążonego w mroku zapadającego właśnie zmierzchu i zatrzymuje się bez słowa w pobliżu czyszczącej buty Młodziakówny. Józio czuje się bezradny wobec formy pensjonarki (jest ona doskonale zżyta z własną formą). Zaskoczona dziewczyna przez chwilę nie wie, jak powinna traktować gościa, i jest o krok od okazania mu sympatii. Bez zwłoki przybiera jednak obojętny ton chłodnej grzeczności i prostym pytaniem: Pan ma do mnie… interes? zmusza Józia do wycofania się. Jednak wkrótce powraca on do pokoju pensjonarki, która tym razem zarzuca mu złe wychowanie. Bohater działa z dziką naturalnością sztuczności. Każda sekunda, pogłębiając sztuczność, pogłębiała jednocześnie naturalność – to znaczy, że naturalność jest tylko optymalnym wykonaniem roli, tworzy się poprzez powtórzenia. Józio chce zaprzeczyć mniemaniom Młodziakówny i bez słowa posuwa się krok w krok za nią (jest zniewolony konsekwencją swojego ruchu). Dziewczyna cofa się i zaczyna okazywać strach. Scenę przerywa niespodziewane pojawienie się Miętusa, który przyszedł odwiedzić kolegę w jego nowym mieszkaniu. Gość swymi minami, które pozostały mu po pojedynku z Syfonem, usiłuje dopuścić się gwałtu na służącej. Po chwili wkracza jednak do pokoju Młodziakówny i od razu zwraca uwagę na nową „gębę” kolegi (tzn. dosłownie: na wyraz jego twarzy; przenośnie: na ogólne nastawienie, na maskę, którą narzuca mu relacja z dziewczyną). Józio zabiera gościa do swego pokoju. Ze łzami w oczach opowiada o swej miłości do pensjonarki i o wszystkich wydarzeniach tego popołudnia (wpraszając się do pokoju pensjonarki, Józio jest postrzegany przez nią jako zakochany, a więc czuje się zakochany). Zwierza się też, że ma trzydzieści lat i pragnie pozbyć się gęby przyprawionej mu przez Młodziakównę. Miętus jednak nie wierzy zapewnieniom Józia dotyczącym jego wieku. Informuje go też, że za pensjonarką ugania się już inny nowoczesny kawaler – Kopyrda. Gość wychodzi, zamierzając jeszcze przejść przez kuchnię, w której przebywa służąca Młodziaków. Wzbudza ona zainteresowanie Miętusa między innymi tym, że pochodzi z ludu. Rozdział VIII. Kompot Następnego ranka Józio powraca do szkolnej monotonii. Dni wyglądają bardzo podobnie: rano wychodzi do szkoły, po lekcjach wraca na obiad do Młodziaków. Dochodzi do wniosku, że łatwiej będzie mu zbliżyć się do Młodziakówny wówczas, gdy posłusznie przyjmie formę ucznia. Swoją rolę odgrywa na tyle dobrze, że polubili go nawet dyrektor i nauczyciele. Józio próbuje równocześnie nawiązać bliższe stosunki z Kopyrdą, by poznać sekret jego relacji z Młodziakówną. Ten jednak ignoruje nowego kolegę i odnosi się do niego z większym jeszcze lekceważeniem niż do innych uczniów. Syfon, nie mogąc zapomnieć gwałtu przez uszy – uświadamiających słów wypowiedzianych przez Miętusa, wiesza się. Poza tym nic nie zakłóca monotonii Józiowego życia. Przełomowy okazuje się natomiast jeden z obiadów, który bohater je – jak zwykle – wraz z Młodziakami. Pani Młodziakowa przez cały czas starała się okazywać swą nowoczesność i ma dużą satysfakcję z wyszukiwania kontrastów pomiędzy swoimi powojennymi poglądami a postawami swego staromodnego lokatora (w takiej opinii o Józiu utwierdzał ją przede wszystkim Pimko, odwiedzający od czasu do czasu dom Młodziaków). Tego dnia gospodyni wspomina o chłopcu, który odprowadzał ich córkę. Aby podkreślić swoją obyczajową postępowość, Młodziakowa namawia ją na romans z rówieśnikiem, nie wykluczając możliwości urodzenia przez Młodziakównę nieślubnego dziecka. Rodzice przekonują córkę, że nie mają nic przeciwko temu, aby została ona młodą matką, gdyż przecież taki jest styl życia znanej z nowoczesności młodzieży amerykańskiej. Wtrącone w pewnym momencie przez Józia słowo mamusia, wypowiedziane słodkim i ciepłym tonem, wytrąca z równowagi inżyniera, który zaczyna znienacka chichotać. Matka i córka czują się dotknięte. Młodziakowa obawia się, że Józio może wywierać poważniejszy wpływ na psychikę i sposób myślenia pensjonarki, obawa ta przywraca młodzieńcowi zdolność oporu wobec ciągłego upupiania go przez Młodziaków i Pimkę. Nabiera nadziei, że uda mu się zniszczyć nowoczesność pensjonarki, naruszyć jej formę. Młodość dla niej nie była wiekiem przejściowym (…) niedojrzałość była dla niej dojrzałością; dojrzałość to zatem stabilność, skończoność – tzn. tak silne zespolenie ze swoją formą, że staje się ona naturalna, niezauważalna, nieuświadamiana. Rozdział IX. Podglądanie i dalsze zapuszczanie się w nowoczesność Józio zastanawia się, w jaki sposób mógłby skazić styl nowoczesny Młodziakówny, aby tym samym uwolnić się spod magii pensjonarskiej. Dochodzi do wniosku, że najlepszym sposobem będzie podglądanie córki gospodarzy przez dziurkę od klucza. Przed przystąpieniem do realizacji planu wychodzi na chwilę przed dom i daje siedzącemu na ulicy żebrakowi 50 groszy w zamian za to, że ten będzie do wieczora trzymał w zębach zerwaną z drzewa gałązkę. Po powrocie do pokoju Józio obserwuje uważnie pannę, próbując przyłapać ją na zachowaniu, które do jej nowoczesności nie pasuje (podobnie przyłapany został Miętus – na sentymentalnych marzeniach, a także syntetyk Filidor – na analizie). Początkowo Młodziakówna odrabia lekcje i nie okazuje w żaden sposób, że wie, iż jest podglądana. Jednak odgłos przełknięcia śliny, który dobiega z sąsiedniego pokoju, wytrąca ją z równowagi. Po kilku minutach dziewczyna pociąga głośno nosem, dając Józiowi do zrozumienia, że jest jej obojętne, czy ktoś ją obserwuje, czy też nie. Podglądacz odpowiada zza drzwi w podobny sposób. Dalsze zabiegi przerywa nagłe wkroczenie do pokoju Józia pani Młodziakowej, która widziała rozmowę chłopca z żebrakiem i wiąże oba fakty z przygotowywanym zamachem na niezależność i nowoczesność jej córki (W mojej nieokreśloności na środku pokoju wietrzyła niejasną machinację przeciw córce – nieokreśloność zagraża wszystkiemu, co zamknięte w sobie, skończone). Józio jednak do niczego się nie przyznaje. Panna korzysta z okazji i wychodzi do miasta. Inżynierowa również wychodzi, spiesząc na zebranie komitetu. Bohater zostaje w domu sam i postanawia zwiedzić sypialnię Młodziaków. Aby skazić nowoczesność tego pomieszczenia, tańczy dookoła znajdujących się tam sprzętów, po czym udaje się do hallu. Tutaj spostrzega, że w tenisowym pantoflu znajduje się goździk. Po chwili namysłu wrzuca do tego pantofla muchę pozbawioną uprzednio nóg i skrzydeł. Potem przegląda korespondencję dziewczyny. Znajduje wiele mniej lub bardziej wulgarnych listów napisanych przez studentów i uczniów (poprzez wulgarność starają się być dojrzali), ale jest tam też wiele kart zapisanych przez dorosłych mężczyzn, z których każdy starał się pensjonarce przypodobać przez zwracanie uwagi na własną chłopięcość. Najbardziej jednak zainteresował Józia list od Pimki. Belfer, nie mogąc znieść śmiało przez Młodziakównę manifestowanej niewiedzy na temat Norwida i jego poezji, wzywa pannę na najbliższy piątek do siebie, aby uzupełnić te rażące luki w jej wykształceniu. Józio wyraźnie widzi, że jest to tylko wybieg ze strony belfra, który innym sposobem nie może znaleźć dojścia do Młodziakówny i uzależnić jej od siebie (wykorzystuje swoje stanowisko, by przynajmniej Norwidem zaważyć w jej życiu). Chwilę później bohaterowi wpada jeszcze w ręce zwięzły liścik od Kopyrdy, w którym ten nowoczesny chłopiec bez skrępowania proponuje pensjonarce spotkanie w całkiem jednoznacznym celu. Józio – naśladując pismo Młodziakówny – pisze do Pimki i Kopyrdy wiadomości brzmiące tak samo: Jutro, w czwartek. O 12-ej w nocy zastukaj do okna z werandy, wpuszczę. Z. W ten sposób bohater chce ośmieszyć zarówno belfra, jak i nowoczesnego młodzieńca. Rozdział X. Hulajnoga i nowe przyłapanie Następnego ranka Józio czai się w pobliżu łazienki, aby móc obserwować swoich gospodarzy podczas porannej toalety. Najpierw pojawia się Młodziakowa, która wychodzi z łazienki dumniejsza niż weszła. Po niej kabinę zajmuje inżynier, jego zachowanie jest ostentacyjnie prymitywne (pali papierosa, śpiewa piosenkę). Wreszcie nadchodzi Młodziakówna, która bierze zimny prysznic. Zimna woda szybko wyciąga ją ze stanu nocnego rozmamłania, które Józio miał zamiar oglądać celem częściowego wyzwolenia się spod uroku młodej pensjonarki. Bohater czuje, że po raz kolejny został pokonany, lecz oczekuje z niecierpliwością punktu kulminacyjnego swego planu – nocnej wizyty dwóch amantów. Dzień mija bez interesujących wydarzeń. Zbliża się północ. Wszyscy znajdują się już w swoich pokojach. Do okna Młodziakówny puka Kopyrda. Panna daje mistrzowski popis nowoczesności: nie okazuje najmniejszego zdziwienia i bez większych ceregieli wpuszcza chłopaka do pokoju. Natychmiast też wpija się w jego usta. Razem padają na tapczan. Ich pieszczoty przerywa stukanie w szybę. Jest to nie mniej rozemocjonowany od swego poprzednika Pimko. Początkowo – z powodu ciemności – nie dostrzega stojącego w kącie ucznia. W tym momencie Józio okrzykiem: Złodzieje! ściąga do pokoju rodziców pensjonarki. Obaj amanci chowają się do szaf. Początkowo Młodziakowie sądzą, że jest to fałszywy alarm lub intryga uknuta przez Józia, ale ten otwiera pierwszą szafę i ich oczom ukazuje się Kopyrda. Rodzice jednak nie okazują wielkiego zdziwienia, a nawet zdają się tolerować naturalną – w ich mniemaniu – sytuację. Kiedy jednak z drugiej szafy wychodzi jąkający się belfer, nie wiedzą już, jak się zachować. Miary dopełnia pojawienie się w oknie zarośniętej twarzy należącej do żebraka, który przyszedł po odbiór przyrzeczonych mu przez Józia pieniędzy. Korzystając z zamieszania, Pimko i Kopyrda próbują się wymknąć z pokoju, ale Młodziak ich zatrzymuje. Zwraca się z pretensjami do nauczyciela. Ten niezręcznie tłumaczy się, że próbując zaspokoić nagłą potrzebę naturalną, wszedł przypadkiem do najbliższego ogrodu i w tej sytuacji dostrzegła go Zuta. Musiał przed nią udawać, że przyszedł z wizytą (wyjaśnienie to podsunął mu Józio). Inżynier nagle policzkuje nauczyciela (bowiem okoliczności narzucają mu rolę staroświeckiego ojca – nowoczesny zdołał być wobec Kopyrdy, ale już nie wobec Pimki; Pimko – wbrew swej woli – staje się nowoczesny, Młodziak dla równowagi wpada w staromodną formę), ten zaś wyzywa Młodziaka na pojedynek. Razem z profesorem usiłuje wymknąć się Kopyrda, jednak inżynier rzuca się na niego. Rozpoczyna się kotłowanina, w którą zostają kolejno wciągnięci wszyscy obecni. Tylko Józio nie bierze udziału w bójce. Dochodzi do wniosku, że uwolnił się już od Pimki i Młodziaków, postanawia więc odejść. W kuchni zatrzymuje go Miętus, który właśnie miał schadzkę ze służącą. Józio nie życzy sobie towarzystwa, ale kolega przyłącza się do niego. Proponuje, aby pojechali na wieś, gdzie będzie można z łatwością znaleźć jakiegoś parobka i zbratać się z nim. Józio nie sprzeciwia się i dalej podążają razem. Rozdział XI. Przedmowa do „Filiberta dzieckiem podszytego” Narrator, by zachować symetrię, czuje się zmuszony do wprowadzenia rozdziału „Filibert dzieckiem podszyty” oraz do poprzedzenia go przedmową. Wyjaśnia, że u źródeł wszystkich cierpień człowieka leży męka złej formy, która może być nazwana grymasem, miną lub gębą. Przyczyną tej męki jest ograniczenie każdej jednostki przez wyobrażenie, jakie ma o niej inny człowiek. Narrator zastanawia się też nad źródłem swego utworu. Dochodzi do wniosku, że wyjaśnienie znajduje się w tajnej symbolice kolejnego rozdziału i w jego łączności z wcześniejszą opowieścią o Filidorze. Rozdział XII. „Filibert dzieckiem podszyty” Praprapraprawnuk pewnego paryskiego wieśniaka żyjącego w końcu XVIII wieku był światowej sławy tenisistą i rozgrywał właśnie mecz na korcie paryskiego „Racing Klubu”. Na widowni siedział pułkownik żuawów, który, chcąc się popisać przed tłumem i swą narzeczoną, strzelił z pistoletu do lecącej piłki tenisowej. Tenisiści, nie mogąc kontynuować gry, rzucili się na siebie z pazurami. Kula oprócz piłki przebiła szyję siedzącego na przeciwległej trybunie przemysłowca-armatora. Żona przemysłowca wyładowała wściekłość, policzkując kibica siedzącego obok niej. Ten utajony epileptyk dostał nagłego ataku. Mężczyzna zajmujący obok niego miejsce w panice wskoczył na plecy kobiecie siedzącej przed nim. Wyskoczyła ona na kort, niosąc go na sobie. Podobnych przypadków było więcej. Kulturalniejsza część publiczności dla zatuszowania skandalu przed zagranicznymi gośćmi zaczęła oklaskiwać ten pokaz (oklaski po udanym zagraniu są obyczajem podczas meczów tenisowych; widzów przerażają nie same wydarzenia, lecz ich niestosowność, wytrącenie z formy). Mniej kulturalni zachęceni oklaskami również dosiedli swych dam. Kulturalniejsi poszli za przykładem mniej kulturalnych (Cudzoziemcy coraz większe okazywali zdziwienie, więc widzowie starają się przekształcić oburzające wypadki w coś naturalnego; nowa forma, nowy obyczaj tworzą się poprzez powtórzenie). W tym momencie niejaki markiz de Filiberthe, zajmujący miejsce w loży, zapytał, czy ktoś nie chce obrazić jego żony (w ten sposób chciał zaprezentować się jak dżentelmen, który chroni swoją ukochaną). Ponieważ znalazło się ponad trzydziestu chętnych, którzy podjechali do loży na swoich damach, markiza de Filiberthe poroniła ze strachu. W ten sposób markiz został nieoczekiwanie podszyty i uzupełniony dzieckiem w momencie, gdy występował jako dżentelmen sam w sobie. Nie wziął pod uwagę, że reguły gry uległy zmianie (jego dorosłość w nowych okolicznościach okazała się jedynie dziecinną pozą). W burzy oklasków markiz odszedł zawstydzony do domu. Rozdział XIII. Parobek, czyli nowe przychwycenie Józio i Miętus podążają w stronę przedmieścia. Opuszczają dzielnicę willową i przechodzą przez coraz biedniejsze rejony. Miętus bez ustanku usiłuje wśród licznych przechodniów odnaleźć prawdziwego, szczerego parobka, jednak wszyscy mieszkańcy miasta – od bogatych mieszczan przez studentów aż do obdartych i wychudłych robotników – posiadają mniej lub bardziej sztuczne „gęby”. Dwaj koledzy wychodzą poza miasto, choć Józio obawia się otwartej i wyludnionej przestrzeni (tam bowiem nie można znaleźć oparcia w żadnej formie, jak mówi: Natura. Nie chcę natury, dla mnie naturą są ludzie). Przechodzą następnie przez kilka opustoszałych wiosek, aż w końcu trafiają na zabudowania, z których dobiega ich szczekanie. Okazuje się, że oprócz psów odgłosy te wydają też wieśniacy, którzy próbują bronić się w ten sposób przed uczłowieczeniem, zbyt intensywnie stosowanym wobec nich przez miejskich inteligentów (także wieśniacy udają zatem, starają się uciec od narzucanej im formy, ale tym samym są coraz bardziej nieautentyczni). Sytuacja staje się niebezpieczna, gdyż chłopców otacza gromada wieśniaków, którzy szczują się wzajemnie na przybyszów i zaczynają ich gryźć. Z opresji wybawia młodzieńców ciotka Józia – pani Hurlecka, z domu Lin. Wraca właśnie samochodem do dworku w Bolimowie, gdzie zamieszkuje wraz ze swym mężem – wujem Konstantym oraz Zosią i Zygmuntem – kuzynami Józia. Podczas jazdy ciotka nie przestaje mówić. Wspomina czasy Józiowego dzieciństwa i opowiada o losach swojej bliższej i dalszej rodziny. Dopiero jej słowa przekonują Miętusa, że jego kolega ma rzeczywiście trzydzieści lat. Po przyjeździe do Bolimowa goście zadają grzecznościowe pytanie o zdrowie gospodarzy. W odpowiedzi słyszą rozwlekłe wypowiedzi o chorym sercu ciotki, reumatyzmie wuja Konstantego, anemii i skłonności do przeziębień u Zosi oraz o wszelkich prawdziwych i prawdopodobnych dolegliwościach dokuczających domownikom. Rozmowę przerywa stary sługa Franciszek, który oznajmia, że podano do stołu. Wszyscy udają się na kolację. W pewnej chwili Miętus zamiera w bezruchu, gdyż w lokajczyku usługującym przy stole rozpoznaje z zachwytem poszukiwanego od długiego czasu prawdziwego parobka. Jego cechą charakterystyczną była specyficzna „gęba” – nie twarz, która gębą się stała, lecz gęba, która nigdy nie zyskała godności twarzy. Po kolacji rodzina zasiada w saloniku. Znów zaczyna się bezsensowna rozmowa, która ciągnie się aż do spoczynku. W pokoju gościnnym Miętus zachwyca się lokajczykiem. Zwierza się też ze swej niepohamowanej żądzy „pobratania się” z parobkiem. Na dźwięk dzwonka w pokoju pojawia się służący. Miętus próbuje się z nim „bratać” wydając mu rozmaite polecenia, ale po chwili rezygnuje z bezskutecznych prób. Oddaje inicjatywę Józiowi i prosi go o pomoc w swym przedsięwzięciu. Józio wypytuje służącego o jego imię, wiek i krewnych. Walek, bo tak ma na imię służący, odpowiada na pytania tonem dość obojętnym. Ożywia się dopiero słysząc pytanie o to, czy bierze w gębę od dziedzica. Józio uderza lokajczyka z całej siły w policzek. Parobek jest zachwycony tym ciosem. Po chwili Józio wypędza go z pokoju. Miętus okazuje niezadowolenie z takiego obrotu sprawy. Wchodzi kuzyn Zygmunt, który pyta, kto strzelał z pistoletu, a dowiedziawszy się, że był to odgłos policzka wymierzonego słudze przez Józia, zaczyna traktować swego kuzyna z większym niż dotychczas szacunkiem i przyjaźnią. Miętus natomiast wychodzi z pokoju. Pojawia się z powrotem dopiero koło północy. Okazuje się, że „bratał się” z Walkiem, każąc mu bić się po twarzy. Kiedy w końcu parobek spełnił życzenie Miętusa, pojawiła się Marcyśka, dziewka kuchenna, i dała wyraz swojemu zdumieniu dziwactwami jaśnie pana (Miętus nie osiągnął swojego celu: Lecz wszystko to – nie to, wszystko wrogie, niebraterskie i nieprzyjacielskie; Miętus w oczach chłopów staje się wręcz jeszcze bardziej obcy, „jaśniepański” – „bratanie się” traktują oni jako formę rozrywki znudzonego panicza). Po niedługiej chwili, kiedy służący nieco się rozochocili, Miętus usłyszał też wiele szyderczych słów odnoszących się do rozmaitych fanaberii gospodarzy, którzy nie robiom, cięgiem ino żrom i żrom, (…) chorujom, wylegujom się, po pokojach chodzom i gadajom cosik, bardzo som pażerne i łakome – do góry brzuchem leżom i choroby majom z tego. Leżąc w łóżku, Józio zastanawia się, jakie będą konsekwencje faktu, że Franciszek przyłapał na tej rozmowie Miętusa i parę służących. Stary sługa był też świadkiem policzkowania Miętusa przez Walka. Ta refleksja prowadzi Józia do wniosku, że w rzeczywistości jedyną drogą do poprawnego współżycia panów i sług jest uświęcone tradycją mordobicie służących, które ukazuje chamom ich właściwe miejsce i nie dopuszcza do szkodliwego spoufalenia z nimi. Rozdział XIV. Hulajgęba i nowe przyłapanie Następnego ranka ciotka wypytuje Józia o wydarzenia minionego wieczora związane z osobą Miętusa. Józio jednak bagatelizuje podejrzenia ciotki o lewicowe, demokratyczne poglądy Miętusa. Po obiedzie wuj Konstanty rozmawia na osobności z Józiem i zastanawia się, czy Miętus nie jest homoseksualistą (w ten sposób wuj stara się zrozumieć, a więc „oswoić” dziwne zachowanie chłopca; byłby to – zdaniem wuja – przejaw rasowej pańskości, arystokratycznego wyrafinowania). Józio jednak wyprowadza wuja z błędu i tłumaczy, że kolega po prostu brata się jako chłopiec z chłopcem i nie ma to podtekstu seksualnego. Nie wiąże się też z radykalnie lewicowymi poglądami. Wkrótce pojawia się Franciszek, który skarży się na karygodne spoufalenie Walka z Miętusem i na to, że w rozmowie z gościem lokajczyk ośmielił się krytykować swych chlebodawców. Wszyscy szukają Miętusa, którego już od dłuższego czasu nie ma. Po jakimś czasie chłopiec ukazuje się na skraju lasu. Towarzyszy mu parobek. Z daleka widać, jak przybysz z miasta mizdrzy się do służącego i wtyka mu w rękę pieniądze. Walek – wołany przez Zygmunta – ucieka w las. Miętus natomiast przyłącza się do towarzystwa, które odbywa spacer po zagajniku. Gospodarze – a szczególnie wuj Konstanty – kpią z postawy Miętusa i jego upodobań. W odpowiedzi Konstanty słyszy, jak gość szydzi z jego przygody z dzikiem i gajowym (ze strachu przed dzikiem pan wskoczył na plecy gajowemu, gdyż w pobliżu nie było drzew). Miętus dowiedział się o tym od Walka. Konstanty postanawia zwolnić parobka. Miętus wykrzykuje jeszcze kilka obelg i ucieka w las. Józio próbuje go dogonić. W oddali widać Zosię. Ostrzeżona przez Józia ucieka, co powoduje, że Miętus rzuca się za nią w pogoń. Józio dogania kolegę, który potknął się o korzeń i przewrócił. Uciekinier przemawia chłopską gwarą i zachowuje się jak prosty wieśniak. Józiowi udaje się jednak doprowadzić go do domu. Następnie bohater spotyka swego kuzyna, który oznajmia wolę Konstantego: obaj chłopcy będą spożywać posiłki w swoim pokoju, następnego zaś rana powrócą do Warszawy. Zygmunt chce jeszcze spoliczkować Miętusa, aby doprowadzić do pojedynku, ale ojciec (Konstanty) twierdzi, że należałoby raczej dać niesfornemu chłopakowi po pupie (w ten sposób Miętus zostałby ponownie upupiony, jego zachowanie zostałoby zbagatelizowane jako dziecinny żart). Zza okna dobiegają szydercze śpiewy i śmiechy dziewek służących i parobków. Wuj chwyta w rękę rewolwer, ale w ostatniej chwili powstrzymuje go ciotka. Józio wraca do pokoju, gdzie zastaje kolegę, który lamentuje nad losem Walka i wyraża zamiar pozostania razem z parobkiem we wsi. Później zmienia zamiar i chce zabrać lokajczyka do Warszawy. Słysząc nocą, jak dziedzic strzela na postrach, Józio postanawia niezwłocznie uciekać. Ponieważ Miętus nie chce się nigdzie ruszyć bez parobka, Józio przekrada się po północy przez uśpiony dom, aby odnaleźć i porwać służącego. Zastanawia się nad celowością takiego postępowania. Uważa, że lepsze i bardziej naturalne byłoby porwanie Zosi (byłoby to porwanie dojrzałe, gdyż podobne porwania wiele razy miały już miejsce), jednak nie zmienia planów. Odnaleziony w kuchni parobek początkowo nie chce wędrować do Warszawy, ale przekonuje go silny argument w postaci wymierzonego mu policzka. Razem z Józiem przekradają się cicho do pokoju, jednak na ich drodze staje wuj Konstanty. Chwilę później pojawia się też Zygmunt i lokaj Franciszek niosący świecę. Józio kryje się za kotarą, ale nie udaje mu się w porę wciągnąć tam lokajczyka. Walek zostaje posądzony o próbę kradzieży sreber. Pod tym pozorem zarówno Konstanty, jak i Zygmunt odpłacają mu wielkim „mordobiciem” za odkrycie ich tajemnic. Potem zaczynają tresurę lokaja, każąc mu usługiwać przy posiłku i demonstrując przed nim swoją „pańskość”. Józio obserwuje to wszystko zza kotary, ale nie ma odwagi się ujawnić. W pewnym momencie zjawia się Miętus, który rzuca się na Konstantego. Wuj wraz z Zygmuntem mają zamiar spuścić chłopakowi lanie w obecności gapiących się przez okno wieśniaków i służących. Miętus chowa się za Walkiem, który znienacka grzmotnął po mordzie Konstantego. W ten sposób sługa zrównał się z panem. Na ten widok do pokoju wtargnęła ciżba chłopska, która również pragnęła „bratać się” z panami. Józio wymyka się z kotłowaniny i ucieka, zdając sobie równocześnie sprawę z tego, że nie może się uwolnić od swej dziecięcej pupy. W ogrodzie zatrzymuje go Zosia. Józio zabiera ją ze sobą, dochodząc do wniosku, że „porwanie” jej jest jedynym sposobem uniknięcia niewiarygodnych wyjaśnień. Rankiem wyznaje jej miłość i wmawia pannie, że została przez niego porwana. Zosia zaczyna wierzyć w historię z porwaniem i zapomina o wydarzeniach, które rozegrały się na folwarku. Józio zaś zamierza jedynie w drodze do Warszawy posługiwać się nią jak parawanem. Ratując w ten sposób pozory dojrzałości, musi słuchać irytujących miłosnych zwierzeń Zosi. Uciekinierzy docierają w odludne miejsce. Józio pragnie się uwolnić od dziewczyny, ona jednak coraz bardziej się do niego przytula. Chłopak broni się coraz słabiej, w końcu ulega. W podsumowaniu narrator stwierdza, że nie ma ucieczki przed gębą, jak tylko w inną gębę, a przed człowiekiem schronić się można jedynie w objęcia innego człowieka. Utwór jest zakończony dwuwersem: Koniec i bomba |