Zdążyć przed Panem Bogiem Hanna Krall streszczenie szczegółowe
|
||
Rozmówczyni Edelmana rozpoczyna od pytania o czerwony sweter, który w dzień wybuchu uczestnik powstania miał na sobie. Lekarz zaczyna swoje wspomnienia – tego dnia obudziły go strzały słyszane z oddali, gdy wyszedł z domu, spotkał chłopaka (Zygmunta), który z aryjskiej strony przyniósł broń. Głęboko wierzył, że Edelman przeżyje, a on nie, dlatego prosił go, by po wojnie odnalazł jego córkę, którą ukrył w klasztorze w Zamościu. Tak się też stało. Rozmówczyni przypomina, że Edelman obiecał, że będzie relacjonował fakty. Ten wraca do relacji. Poszli rozejrzeć się po okolicy. Na widok kilku Niemców pomyśleli, że powinni ich zastrzelić, ale nie zrobili tego. Ich rejonem było getto fabryki szczotek. Bramę fabryki zaminowano. Następnego dnia Niemcy podeszli do niej i miny wybuchły. Po wybuchu Niemcy zaczęli zdobywać fabrykę, której broniło czterdziestu Żydów, a wśród nich Edelman. Pod wieczór atakujący przysłali parlamentariuszy z białą chorągwią. Strzelano do nich, ale nie trafiono. Potem, w raportach Stroopa, Żydzi zostali nazwani bandytami. Ale oni wiedzieli, że muszą po prostu strzelać, by pokazać światu, że są coś warci. Na pytanie o to, dlaczego na rozpoczęcie powstania wybrali właśnie 19 kwietnia, Edelman mówi, że to Niemcy wyznaczyli ten dzień na rozpoczęcie likwidacji getta. Dostali te informacje ze strony aryjskiej. Dzień wcześniej zebrali się u Anielewicza w pięciu. Oni stanowili sztab. Byli młodymi chłopcami, razem mieli „sto dziesięć lat” (średnio po dwadzieścia dwa lata). Ustalili, że Anielewicz będzie dowodził walką w getcie centralnym, a Geller i Edelman obrali za swój teren szopy Toebensa i fabrykę szczotek. Anielewicz był pełen zapału i werwy, wciąż miał dziecinną nadzieję na zwycięstwo. Mieszkał na Solcu, a jego matka sprzedawała ryby. Był wiecznie głodny. Nigdy nie widział „akcji”, nie wiedział, co to znaczy walka i zabijanie. Zmienił się diametralnie już po pierwszym dniu walk. Wciąż powtarzał, że wszyscy zginą, był przerażony. Ożywił się, kiedy przyszła od AK wiadomość, by czekać w północnej części getta. Edelman już nie wierzył, że przyjdą posiłki czy pomoc, zwłaszcza że ich wysłannik został spalony przez Niemców na ul. Miłej. Jeszcze raz Anielewicz poderwał się do walki, krzycząc (…) zginiemy dla honoru, dla historii…, a 7 maja odwiedził teren Edelmana ze swoją dziewczyną, Mirą. Nazajutrz zastrzelił ją i siebie. Zbiorowe samobójstwo popełniło wtedy osiemdziesięciu młodych Żydów. Mówiono potem o symbolicznym charakterze tego gestu: zginął naród, zginęli jego żołnierze. Dla Edelmana było to marnotrawstwo naboi i przejaw histerii. Edelman przez dwadzieścia dni bronił siebie i towarzyszy przed paniką, zachowywał spokój. Potrafił spać, kiedy Niemcy drążyli podziemne korytarze, by umieścić w nich ładunki wybuchowe. W porze obiadowej, około południa, kiedy Niemcy odchodzili, oni starali się przedrzeć przez pas ich obrony – wtedy mogli coś zrobić. Edelman nie denerwował się wtedy, znacznie bardziej martwi się o pracę w szpitalu, kiedy codziennie musi podejmować decyzje, by ratować ludzkie życie. Wtedy mógł się jeszcze zdobyć tylko na to, żeby chłopakowi, który prosił go o adres po aryjskiej stronie, powiedzieć, że na ucieczkę jeszcze za wcześnie. I zrobił to nie z powodu bohaterstwa, tylko dlatego, że po aryjskiej stronie nie było miejsca, dokąd ten chłopak mógłby się udać. Za murami getta widać było ulicę, ludzi, karuzelę i słychać było muzykę. Obrońcy getta bali się, że nikt ich nie usłyszy, nikt nie będzie wiedział, że walczą. Ale udało im się dowiedzieć, że Sikorski nadał pośmiertnie krzyż Virtuti Militari ich koledze, Michałowi Klepfiszowi, który własnym ciałem zasłonił karabin maszynowy i zginął, by jego koledzy mogli posunąć się dalej i odeprzeć atak Niemców. Edelman przechodzi do opowiadania o Umschlagplatzu, z którego odchodziły transporty Żydów do komór gazowych. On stał zawsze przy bramie i wyprowadzał ludzi spośród tych skazanych na śmierć. Musiał być przy tym bezwzględny. Na przykład pewnego razu kobieta błagała go, by wyprowadził jej czternastoletnią córkę. Ale on mógł uratować tylko jedną osobę i musiała nią być Zosia, najlepsza łączniczka organizacji. Niemcy stosowali wobec Żydów okrutne metody eksterminacji, znęcając się również nad żywymi. Na przykład raz rozdano numerki życia, ci bez nich byli skazani na wywózkę. Kiedy jednak ich wywieziono, nadeszła kolej posiadaczy numerków. Potem ogłoszono, że prawo do życia mają pracownicy fabryk, więc zaczęto masowo kupować maszyny do szycia, bo wierzono, że uratują one życie swoim właścicielom. Tak się nie stało. Wreszcie zaczęto rozdawać chleb. Dla głodujących w getcie to był skarb ważniejszy niż życie. Więc ustawiwszy się czwórkami, szli na Umschlagplatz, odbierali rumiane kostki chleba i wchodzili do wagonów… Od 1942 roku ŻOB wiedziała, dokąd jadą transporty z getta. Sprawdził to Zygmunt – działacz organizacji, który pojechał z kolejarzami do Sokołowa i tam dowiedział się, że tu linia kolejowa się rozdwaja i jedna z jej odnóg wiedzie do Treblinki. Codziennie przemierza ją pociąg pełen ludzi, który wraca pusty. Żywności się tam nie dowozi. Kiedy napisano o tym w gazecie, którą konspiracyjnie wydawano w getcie, nikt nie chciał w to wierzyć. Nie mieściło się to w głowie nikomu, że Niemcy mogliby zmarnować tyle chleba. Akcja wywożenia Żydów z getta do obozu zagłady w Treblince trwała od 22 VII do 8 IX 1942 roku. Przez te sześć tygodni Edelman stał w bramie i wyprowadzał tych, których wskazano. Widział czterysta tysięcy ludzi idących na śmierć. Ludzie ci przechodzili obok szpitala, w którym Edelman pracował jako goniec. Kiedy ostatniego dnia akcji postanowiono go zlikwidować, lekarka podała leżącym w nim dzieciom truciznę, by uratować je od męki w komorze gazowej. Jej gest Edelman traktuje jak wielkie poświęcenie. Cyjanek, który dobrowolnie oddała, miał jej ułatwić śmierć. Edelman wyraża żal do Czerniakowa – stojącego na czele gminy żydowskiej w getcie – który popełnił samobójstwo i uczynił własną śmierć swoją sprawą. Większość młodych ludzi była za powstaniem – chcieli, żeby świat wiedział, że potrafią się bronić, że mają swój honor, godność i że potrafią za nie zginąć. Żydzi z różnych państw, a przede wszystkim polscy, oburzyli się z powodu wywiadu, jaki Edelman udzielił na temat powstania w getcie warszawskim. Posyłano listy do gazet, żądano sprostowań. Zarzucano Edelmanowi, że odarł powstanie i powstańców ze wzniosłości. Jak można było przedstawić Anielewicza jako syna handlarki, który w dodatku malował sprzedawanym przez nią nieświeżym rybom skrzela na czerwono, żeby nie budziły podejrzeń klientów? Odezwał się też do niego Niemiec, który jako młody żołnierz Wehrmachtu służył w getcie. Widział tam liczne ciała pokryte papierami. Zapewnia, że to było okropne. Edelman odpisał, że: bardzo mu miło i doskonale rozumie uczucia młodego niemieckiego żołnierza, który po raz pierwszy widzi ciała przykryte papierami. W 1963 roku pojechał do USA na spotkanie z przywódcami związków, którzy dawali pieniądze na broń dla Żydów. Musiał uważać na każde słowo, bardzo się pilnował, by nie powiedzieć im czegoś w rodzaju: A jakie to ma znaczenie dzisiaj? Ale dobrze wiedział, że kiedy raporty o tym, co się dzieje w getcie, przygotowane przez „Wacława”, zostały przewiezione przez kuriera do USA (jako mikrofilmy pod plombą), wystraszeni Amerykanie poszli do prezydenta, żeby zapytać, czy te raporty w ogóle można traktować poważnie, czy coś takiego w ogóle jest możliwe. Czy więc można poważnie rozmawiać z takimi ludźmi, którzy nie przeżyli piekła? I czy możliwe jest w ogóle porozumienie z kimś, kto tego nie doświadczył? Potem jeszcze próbowano nakłonić Edelmana, by zgodził się zmienić liczbę powstańców z dwustu dwudziestu na pięciuset lub sześciuset, bo jednak powinno być ich trochę więcej. Zwłaszcza że Antek – zastępca Anielewicza i przedstawiciel ŻOB-u po aryjskiej stronie, oraz Celina, którzy przeżyli powstanie, mówią, że tak właśnie było. Oprócz tego przekonywano go, żeby koniecznie przestał powtarzać informacje na temat ryb i malowania ich skrzeli przez Anielewicza czerwoną farbą. Lepiej uznać, że robiła to jego matka. Po wyjściu z getta Edelman stanął przed przedstawicielami partii politycznych, którzy chcieli się dowiedzieć o wydarzeniach w getcie od osoby, która tam była. Edelman był jedynym żyjącym członkiem sztabu powstańczego. Niestety nie mówił o powstaniu tak, jak tego oczekiwali. Zamiast krzyczeć z patosem, mówił cicho, spokojnie, rzeczowo. Mówił, że gdyby byli wyszkoleni i mieli więcej broni, to pewnie więcej Żydów by przeżyło i więcej Niemców zginęło. Ale Niemcy też umieli dobrze walczyć, a oni nie mieli wystarczająco dużo broni i nie byli zawodowymi żołnierzami. Widząc, że nie spełnia oczekiwań, Edelman zamilkł na temat powstania. Edelman jechał na spotkanie z przedstawicielami partii w jasny, słoneczny dzień. I nagle zrozumiał, że ludzie wokół niego są pachnący, zdrowi, estetyczni, a on poczuł się jak ktoś brudny, skażony. Kiedy wysiadł i szedł słoneczną ulicą, starał się skulić, ukryć, żeby nikt go nie widział. Przypomniał sobie rozmowę w telewizji o Krystynie Krahelskiej, autorce pieśni Hej, chłopcy, bagnet na broń, sanitariuszce, a przed wojną modelce, która pozowała do pomnika syrenki. Wspominano, że zginęła w słoneczny dzień, biegnąc wśród słoneczników. Była piękna, dostojna, majestatyczna. Miała piękne, jasne życie i estetyczną śmierć. Życie i śmierć w getcie były czarne, wstydliwe, brudne, chore. Ludzie umierali tam z głodu, na wilgotnych barłogach, czekali, aż ktoś przyniesie im coś do zjedzenia ze śmietnika albo odrobinę owsa na wodzie. Ich dzieci kradły na ulicach paczki przechodniom, licząc, że jest w nich coś do jedzenia. Jeśli tak było, natychmiast to pożerały. W getcie zwłoki dziecka wyrzucono na ulicę, bo matka, Chudesa Borensztajn, nie miała ich za co pochować. Inna matka, Ryfka Urman, ugryzła kawałek zwłok swego syna, Berka Urmana. Widzący to ludzie stanęli nad nią kołem w milczeniu. Ludzie w getcie bili się o jedzenie, odbierali je dzieciom. W szpitalu dzieci dostawały dziennie pół jajka w proszku i tabletkę, nie było dla nich nic więcej. Ze względu na jedyną może ku temu okazję żydowscy lekarze prowadzili w getcie badania nad mechanizmem śmierci głodowej. Nie dokończono ich ze względu na likwidację getta, zginęli i badani, i badający. Przeżyła doktor Teodozja Goliborska, która wyjechała do Australii. Edelman nawiązał z nią kontakt i zapytał, czy kiedykolwiek przydały się jej te badania. Powiedziała, że nie, bo jej pacjenci w Australii byli na ogół dobrze odżywieni, jeśli nie przekarmieni. Jak wygląda śmierć z głodu? Wyróżnia się trzy stopnie wychudzenia. W ostatnim waga nie przekracza czterdziestu kilogramów. Ciało ma liczne obrzęki, twarz i skórę porasta gęsty meszek, wczesną jesienią dochodzi do odmrożeń palców. Głodujący jest apatyczny, traci zdolność myślenia. Na widok jedzenia staje się agresywny. Prawie przez cały czas jest senny, jego twarz traci wyraz. Miękną i gąbczeją kości. Z czasem kolejno zanikają narządy wewnętrzne: serce, wątroba, nerki, śledziona. Sekcje zwłok wykazały, że wątroba, która u zdrowego człowieka waży około dwóch kilogramów, u zmarłych z głodu – około pięćdziesiąt cztery gramy. Nie zmniejsza się natomiast mózg. W czasie gehenny w getcie Profesor zajmował się opatrywaniem rannych i operacjami na żołnierzach dowożonych z frontu i partyzantach. Operował brzuchy, głowy, serca. Wtedy po raz pierwszy zobaczył bijące serce. Nauczył się, jak ratować życie, doskonalił swe chirurgiczne umiejętności. W 1947 roku w Polsce po raz pierwszy otwarto klatkę piersiową i nie dokonał tego Polak, ale Szwed, profesor Crafoord. Dzięki wojennym doświadczeniom żyją pan Rudny, pani Bubnerowa, pan Rzewuski. Pierwszemu przeszczepił żyłę z nogi do serca, by poszerzyć drogę przepływu krwi, drugiej zmienił bieg krwi w sercu, panu Rzewuskiemu też przeszczepił naczynie krwionośne, ale w sytuacji, kiedy pacjent był już w stanie zawału. Na pytanie o to, czego Profesor boi się przed taką trudną, nowatorską operacją, lekarz odpowiada, że najbardziej boi się posądzenia o eksperymenty na ludziach. Lekarze mają specjalną komórkę kontroli zawodowej, której członkowie skrzętnie badają, czy któryś z nich nie wykracza poza zasady etyki lekarskiej. Gdyby na przykład Profesor nie operował pana Rudnego, ten zmarłby na pewno. Ale jeśli zmarłby po operacji, która mogła uratować mu życie, każdy będzie podejrzewał, że to działania lekarza pozbawiły pacjenta życia. Edelman namawia Profesora do podejmowania medycznych wyzwań, nie dla nich samych, ale po to, by ratować ludzkie życie. Wiele pomysłów operacyjnych jest właśnie jego, a Profesor dzięki swoim sprawnym palcom zawodowego chirurga praktyka może wprowadzić je z powodzeniem w życie. Profesora wspiera też doktor Aga Żuchowska, również chirurg, także mająca na swoim koncie wspaniałe osiągnięcia. Profesor jednak waha się przed nowatorskimi rozwiązaniami, jednak pod wpływem Edelmana lekarz decyduje się na podjęcie ryzyka. Operuje panią Bubnerową i ona żyje. Operuje Rudnego i Rzewuskiego – i oni żyją. Kiedy już naciski ze strony lekarzy są zbyt duże, Profesor ma zwyczaj wzywać docent Wróblównę. Ta zwykle mówi, że należy zaczekać i zobaczyć, jak serce się zachowa. Ale w tamtych przypadkach nawet ona stwierdzała, że należy operować. Bo ludzkie życie jest najważniejsze. Autorka skarży się, że tego, co dotąd zanotowała, nikt nie rozumie. Ludzie pytają, dlaczego nie ma informacji o tym, jak Edelman się uratował. Na razie nic o tym nie wiadomo, wiadomo natomiast, że wraz z Agą Żuchowską i Elżbietą Chętkowską Edelman czeka przed drzwiami Profesora. Elżbieta Chętkowska już zresztą nie żyje – jest nagroda jej imienia, na którą fundusze pochodzą z honorariów za książkę Edelmana Zawał serca. Przyznaje się ją za wybitne osiągnięcia z zakresu kardiologii. Wtedy w getcie w szpitalu Edelman był tylko gońcem. Lekarze wiedzieli o jego „dodatkowych” zajęciach, ale nie wspominali o tym. Odnosił krew chorych na tyfus do stacji epidemiologicznej, a potem stawał przy bramie Umschlagplatzu. I stał tam codziennie, a obok niego przeszło czterysta tysięcy ludzi, którzy szli na śmierć. W filmie pod tytułem Requiem dla 500 000 pokazano, jak mieszkańcy getta idą z bochenkami chleba do wagonów. W tłumie biegną stare kobiety, płaczące dzieci. W pewnym momencie rozlegają się strzały i ludzi przysłania dym. Kiedy rozmówczyni Edelmana mówi mu o tym, że to dobrze, że ten dym zasłonił ludzi, ten krzyczy. Dla niego ludzie pokornie idący na śmierć wcale nie byli mniej ważni od tych, którzy strzelali. Przeciwnie – znacznie trudniej umiera się w komorze gazowej niż od kuli. Na początku wojny bogaci młodzi Żydzi wyjeżdżali za granicę. Potem, po wojnie okazywało się, że byli profesorami zachodnich uniwersytetów, fizykami jądrowymi, wiedli dostatnie życie. Ale Edelman nie wyjechał. Przede wszystkim dlatego, że nie należał do ich świata. W jego mieszkaniu nie wisiały na ścianach dzieła sztuki, nie uczył się tak dobrze, nie śpiewał tak ładnie. Stracił matkę, kiedy miał czternaście lat. Przed wojną namawiał Żydów, by zostawali w Polsce, bo wierzył, że tu będzie socjalizm i wszystkim dobrze będzie się żyło. Więc kiedy wybuchła wojna, kiedy rozpoczęła się eksterminacja Żydów, właśnie on nie miał prawa opuścić tego kraju. Jego bogaci koledzy namawiali go po wojnie, by opuścił Polskę i wyjechał do USA lub do Japonii, ale on był już innym człowiekiem. Na jego oczach czterysta tysięcy ludzi poszło na śmierć. Przechodzili obok niego, a on stał przy bramie. Choć rozmówczyni nie pyta go, dlaczego został, Edelman denerwuje się właśnie takim pytaniem. Ona prosi, by opowiedział o kwiatach. Okazuje się, że co roku, w rocznicę wybuchu powstania, od trzydziestu jeden lat dostaje żółte kwiaty od kogoś anonimowego. Raz, w 1968 roku, ich nie dostał i było mu przykro. Kwiaty przynosi goniec z kwiaciarni. Autorka zauważa, że to w gruncie rzeczy historia kiczowata, jak ta o prostytutkach, które codziennie dawały Edelmanowi bułkę w getcie. Zastanawia się nawet, czy opisać tę historię. Lekarz stwierdza, że pewnie nie należy o tym pisać. Przecież w getcie nie powinno być prostytutek, tylko same Joanny d’Arc. A jednak były, był też wspaniały dzień, kiedy spotkali się z Anielewiczem, Jurkiem Wilnerem, Celiną, Lutkiem w bunkrze na Miłej. Tam też były prostytutki i nawet ich alfons. Guta miała papierosy, palili je i cieszyli się, że mogą być razem. Następnego dnia w tym samym bunkrze popełniono zbiorowe samobójstwo, a prostytutki pozostały w sąsiednim. Kiedy Edelman i jego grupa schodzili do kanałów, one też chciały pójść z nimi. Edelman zabronił im tego, nie potrafi teraz powiedzieć dlaczego, nie chce o tym mówić. Rozmówczyni pyta, czy Edelman miał szansę przejścia na stronę aryjską. Ten opowiada, że przechodził tam codziennie i legalnie. Odnosił krew do stacji epidemiologicznej. Szedł ze swoją opaską z gwiazdą Dawida, a ludzie tylko na niego patrzyli. Nikt go nie zatrzymał, nikt nie wzywał żandarmów. Nie chciał zostać komendantem powstania, miał nim być ktoś inny, umownie w czasie rozmowy nazwany imieniem „Adam”. Pewnego razu, kiedy nie miał broni, Niemcy otworzyli ogień. Ludzie zaczęli uciekać, „Adam” też wpadł w panikę i uciekał. Od tamtego czasu był innym człowiekiem, miał przeświadczenie, że wszyscy Żydzi zginą. Dlatego w decydującym momencie Edelman zajął jego miejsce. W getcie każdy się wokół kogoś lub czegoś krzątał. Edelman wokół Umschlagplatzu, mężczyźni wokół swoich ukochanych kobiet. I często zdarzało się tak, że kiedy któreś z pary ginęło, to drugie traciło sens życia, nadzieję, chęć przetrwania – bo nie miało dla kogo żyć. A cała krzątanina miała jeden konkretny cel – zachować swoją godność, człowieczeństwo. Przy Umschlagplatzu było ambulatorium, w którym pracowały uczennice szkoły pielęgniarskiej. Szkołę prowadziła Luba Blumowa, która dbała o schludność adeptek zawodu i wzorową dyscyplinę. A ludzi przeznaczonych do wywózki można było uratować jedynie udowadniając, że są chorzy. Bo Niemcy za wszelką cenę chcieli podtrzymać fikcję, że upiorne wagony wiozą ludzi do pracy – a pracować może tylko zdrowy człowiek. Więc uczennice – młode dziewczyny w białych fartuszkach – łamały nogi ludziom, których trzeba było uratować. Kładły nogę na drewnianym klocku, a drugim mocno w nią uderzały. Na wywózkę oczekiwano w trzypiętrowej szkole. Ludzie przemieszczali się z pierwszego piętra na drugie, z drugiego na trzecie… A na górze była olbrzymia sala gimnastyczna, w której na podłodze leżeli już inni. Pewnego dnia we wnęce sali kilku Ukraińców gwałciło dziewczynę. Nikt jej nie pomógł. Ludzie nie byli zdolni się podnieść, każdy czekał na własną śmierć. Normalny człowiek powinien zareagować, Edelman też widział tę okrutną scenę, ale nic nie zrobił. I nadal uważa, że nie ma sensu opowiadać o tych zdarzeniach tym, którzy getta nie przeżyli. Bo kto to zrozumie? A dziewczyna żyje, ma męża, dzieci i jest szczęśliwa. Edelman wspomina Janusza Korczaka – bohatera, który poszedł na śmierć z dziećmi ze swojego sierocińca. A czy ktoś pamięta o Poli Lifszyc, którą on sam wyprowadził z Umschlagplatzu, a ona następnego dnia wpadła do domu i zobaczywszy, że wzięto jej matkę, dogoniła kolumnę przeznaczonych do wywózki i poszła do wagonu z matką? Nikt o niej nie pamięta, więc o czym tu mówić, o czym można opowiadać? Kiedy Niemcy wprowadzili „numerki na życie”, dali je gminie żydowskiej i tam miano je rozdzielić. Ci „z numerkami” mieli zostać w getcie, pozostali mieli zostać wywiezieni. Kilkanaście takich numerków otrzymała Hellerowa – lekarz naczelny szpitala. Ale nie zgodziła się ich rozdzielać, mimo że wszyscy uważali, że ona najlepiej będzie wiedziała, „komu się należą”. Edelman zastanawia się, czy istnieje miara, według której ocenia się, kto ma żyć, a kto nie. To sytuacja przerastająca normalnego człowieka, więc trudno mówić o normalnych reakcjach w getcie. Hellerowa dała numerek Frani. Ta miała w getcie matkę i siostrę. Matka nie chciała od niej odejść, więc Frania odpychała ją od siebie, mówiąc Mamo, no idź już… Frania przeżyła. Uratowała potem kilku ludzi, jednego chłopaka wyniosła z powstania. Była nadzwyczajna. Jak ją ocenić? Numerek dostała też Tenenbaumowa, która miała córkę. Dała jej ten numerek, a sama poszła do pokoju i połknęła truciznę. Męczyła się dwa dni. Edelman pyta, czy powinno się ją było ratować? Ratowanie człowieka, który popełnił samobójstwo, było w getcie naganne – zapewniał sobie przecież łagodną, o ile to możliwe, śmierć. W normalnych warunkach powinno się postępować inaczej, ale warunki w getcie nie były normalne. Kiedy Niemcy rozpoczęli akcję likwidacyjną, w szpitalu rodziła młoda dziewczyna. Lekarze położyli noworodka na białej poduszce, przykryli drugą i udusili. To był akt miłości i miłosierdzia. Wszyscy to rozumieli. A lekarka, która podała dzieciom cyjanek, przeżyła. Jest wybitnym pediatrą. Jej gest też był gestem miłości i troski. Nie przeżyła córka Tenenbaumowej, ale przed śmiercią zaznała miłości i była bardziej pogodna niż kiedykolwiek. W getcie ludzie się kochali. Nie ma takich okoliczności, w których człowiek nie garnąłby się do drugiego człowieka. Im gorzej, tym bardziej potrzebny ktoś bliski. Dlatego młodzi łączyli się w pary i brali pospieszny ślub, choćby po to, by razem iść do wagonu. Siostrzenica Tosi Goliborskiej wzięła ze swoim chłopakiem ślub na ulicy Pawiej, gdzie mieszkał rabin. Potem zatrzymali ich własowcy, a kiedy jeden z nich przystawił jej karabin do brzucha, młody mąż zasłonił jej brzuch własną ręką. Potem uciekł z urwaną dłonią, brał udział w powstaniu warszawskim. A jego żona poszła na Umschlagplatz. Edelman mówi: I o to właśnie chodziło: żeby był ktoś, kto gotów jest zasłonić twój brzuch własną ręką, jeśli zajdzie potrzeba. Kiedy rozpoczęła się akcja likwidacyjna, od gminy zażądano, by dostarczyła codziennie na Umschlagplatz dziesięć tysięcy Żydów. Obiecano, że nie będzie strzelanin i łapanek, więc codziennie dziesięć tysięcy ludzi opuszczało getto w wagonach. 23 lipca zebrali się przywódcy stronnictw politycznych i rozmawiano o akcji zbrojnej, ale ktoś przyniósł wieść, że już nikogo nie będą wywozić, więc pomysł porzucono. Nie żył już wtedy prezes gminy, Adam Czerniaków – popełnił samobójstwo w pierwszym dniu akcji likwidacyjnej. Ludzi wyznaczano do wywózki, aresztowano na ulicach, wyciągano z mieszkań, byli też policjanci-Żydzi, którzy doprowadzali ludzi na Umschlagplatz. Wśród nich Lejkin i Szeryński, na których ŻOB wydała wyroki śmierci. Okazało się, że Lejkinowi urodziło się wtedy (po siedemnastu latach małżeństwa) dziecko. Liczył na to, że swoją gorliwością ocali je i żonę. Kiedy pan Rudny, pani Bubnerowa i pan Wilczkowski mieli zawał, akurat kończył się tydzień, był piątek. W sobotę leżeli pod kroplówkami i myśleli o tym, co dla nich najważniejsze. Pan Wilczkowski – o wyprawie w góry (był alpinistą), pani Bubnerowa – o montażu szwajcarskich piór kulkowych, pan Rudny – o nowoczesnych maszynach do fabryki. A wokół nich krzątali się lekarze, zadowoleni, że na monitorach widać rytm bicia serc pacjentów. O czym mogła myśleć doktor Hellerowa dysponując numerkami na życie? Pan Wieczorkiewicz myśli o górach, o wspinaczce w Tatrach, o płanetnikach, którzy czyhają na życie alpinistów. Pan Rudny myśli o maszynach, o czterech bębnach, które należy wyregulować tak, by były z sobą zsynchronizowane. No i trzeba o nie dbać, konserwować, oliwić. Kiedy już wszystko, co dotyczy maszyn, zostało obmyślone, pan Rudny zaczyna marzyć o działce i może małym domku, o którym mówiła mu żona. Przecież do tej pory zawsze im się we wszystkim wiodło, więc może i z tym domem się uda… Długopisy kulkowe należy sprzedawać tylko do „Domu Książki” – myśli pani Bubnerowa. Kioski „Ruchu” i księgarnie nie miały prawa ich sprzedawać. Więc nie wszystko przeprowadzano legalnie – i za to pani Bubnerowa miała sprawę sądową, po której dostała zawału. Na operację namówił ją Edelman. I wszystko się udało. Pani Bubnerowa wierzy, że wymodlił to jej zmarły mąż. Pan Rudny był w Anglii na praktyce. Tam zobaczył wiele rzeczy, które chciał wprowadzić w fabryce w Łodzi. Ale tu był inny świat, inne życie, miał nieporozumienia z młodymi robotnikami. Kiedy wrócił po operacji do pracy, został przeniesiony na „spokojniejszy oddział”. Nie było tam importowanych maszyn ani młodych robotników. Tak więc wszyscy troje pacjenci Profesora mieli o czym myśleć w szpitalu. Postanowili, że nie chcą mieć drugiego zawału. Pani Bubnerowa przestała produkować długopisy, a pan Rudny już się tak nie przejmuje pracą w fabryce. W getcie zastrzelono również komendanta Umschlagplatzu, który codziennie odliczał dziesięć tysięcy ludzi przeznaczonych do wywózki. Został uśmiercony nie za tych ludzi, ale za to, że nie chciał dać walczącym pieniędzy na broń. Za te pieniądze, jak się okazało, utrzymywał swoją córkę, którą ukrywał po aryjskiej stronie. Już jako dorosła kobieta odwiedziła ona Edelmana, chciała się dowiedzieć, jak wyglądała śmierć jej ojca. Najpierw dostał ostrzeżenie, a potem dwaj młodzi Żydzi zapukali do jego mieszkania i zastrzelili go w drzwiach. Nie cierpiał. Śmierć tego człowieka była konsekwencją wyboru rodzaju śmierci dla wszystkich Żydów pozostających w getcie. Chciano umrzeć z bronią w ręku, a nie biernie, pokornie, ulegle. Zresztą już wtedy zaczynały się walki, a o strzałach w getcie zaczynało być głośno po aryjskiej stronie. Postanowiono stworzyć jedną organizację wojskową i tak powstała Żydowska Organizacja Bojowa. Na początku było w niej pięćset osób. W styczniu, po akcji zbrojnej, zostało ich osiemdziesiąt. Wciąż brakowało im broni. Kiedyś Anielewicz zabił na Miłej Niemca i wziął jego pistolet. Za to Niemcy wywieźli kilkaset osób – mieszkańców kamienic przy Miłej. Edelman starał się ratować życie. Kiedy syn jego kolegi, Henocha Rusa, był ciężko chory, Edelman zrobił mu transfuzję z własnej krwi. Dziecko zmarło, a Henoch zaczął go unikać. Kiedy jednak zaczęła się akcja, Rus podziękował Edelmanowi za to, że jego dziecko miało godną, spokojną śmierć w domu. Gromadzono wtedy broń, za którą płacono tyle, ile za przechowanie dwojga, trojga ludzi po aryjskiej stronie. Ale nikt się wtedy nad tym nie zastanawiał. Nikt nie dokonywał takich wyborów. Łączniczki ŻOB rozwoziły gazetki po całej Polsce, również do łódzkiego getta. Tam wszystko było wzorowo prowadzone, nie było łapówek i nadużyć. Ale młodzi Żydzi z Warszawy uważali, że nie należy współpracować z gminą. Namówili więc kilka rodzin z łódzkiego getta, by przeniosły się do warszawskiego. Jedną z takich rodzin – Kellerami – opiekował się Edelman. Pewnego razu zobaczył Kellera na Umschlagplatzu, obiecał, że po niego przyjdzie, ale nie zdążył. Kellerowie zginęli. To byli jedyni ludzie, których Edelman chciał przeprosić za to, że wtedy nie zdążył… Na jednym z posiedzeń Komendy Antek powiedział, że Niemcy podpalą getto. Nikt nie chciał w to wierzyć. Niemcy getto podpalili. Wtedy niektórzy wpadli w prawdziwą panikę. Teren Edelmana – fabryka szczotek – został podpalony ze wszystkich stron. Trzeba się było przebić przez ogień. Przyjaciółka Adama, Ania, powiedziała, że musi zostać z matką. I została. Pozostali dobiegli do muru przy Franciszkańskiej, a tam był wyłom. Oświetlał go reflektor. Znowu część ludzi wpadła w panikę. Ale ktoś rozbił reflektor strzałem i tym, którzy podjęli ryzyko, udało się przedostać do centralnej części getta, która nie płonęła. Edelman pyta, czy rozmówczyni podoba się taka historia, to jest bohaterstwo, a nie śmierć w piwnicach. Opowiada jeszcze jedną w podobnym stylu. Kiedy zabrano Abraszę Bluma, Edelman poszedł go wyprowadzić. Nie bardzo było wiadomo, jak to zrobić, bo byli tam i Niemcy, i Ukraińcy. Edelman zdecydował się iść między żołnierzami i tłumem. Szedł szybkim, energicznym krokiem, ryzykował życiem, ale nikt go nie zatrzymał. Rozmówczyni pyta o córkę Zygmunta ukrywaną w klasztorze, o opiekę nad którą Zygmunt prosił Edelmana, uważając, że on sam nie przeżyje. Tak się stało. Edelman odszukał Elżbietę w Zamościu i zabrał ją stamtąd po wojnie. Adoptowali ją Amerykanie, którzy bardzo ją kochali. A mimo to Elżbieta popełniła samobójstwo. Żydzi z fabryki szczotek przedarli się do getta centralnego. Tam okazało się, że Bluma jednak nie złapali. Był tam też Gepner, o którym powstał wiersz: Pieśń o kupcu żelaza, Abrahamie Gepnerze. To właśnie do niego należał puszysty moherowy sweter w kolorze czerwonym, który wziął Edelman. Wtedy już wiedzieli, że nie mogą liczyć na pomoc. Następnego dnia Edelman spotkał się w bunkrze przy Miłej z Anielewiczem, Celiną, Jurkiem Wilnerem oraz prostytutkami. A potem była już tylko walka, ktoś uciekał, ktoś ginął… Edelman porównuje walkę w getcie do walki w powstaniu warszawskim, w którym brał udział. Zginął Adam – rozerwał go granat. Edelman uciekł po dachu, na którym jak na dłoni widać było czerwony sweter. Udało mu się. Na jednym ze strychów zobaczył chłopca leżącego na worku z sucharami. W kilka godzin później chłopak umarł, a Edelman zabrał suchary i wrócił na podwórko domu przy Franciszkańskiej, a tam znalazł trupy pięciu swoich kolegów. Wraz z innymi pochował ciała. Później już coraz więcej ludzi czekało na rozkazy od Edelmana, zwłaszcza że Anielewicz popełnił samobójstwo. 8 maja grupa Edelmana udała się do bunkra na Miłą 18. Stamtąd przeszli kanałami na aryjską stronę. Wyszli spod ziemi dwa dni później, prosto w oślepiające majowe słońce – czarni, brudni, z bronią. Edelman dostał propozycję opowiedzenia o powstaniu w getcie w filmie Andrzeja Wajdy, który zamierzał wykorzystać archiwalne zdjęcia. Oczywiście trzeba by było zrobić też nowe zdjęcia w tych miejscach. Na przykład przy bramie na Umschlagplatz. Tylko tej bramy już nie ma. Stoi tu osiedle szarych bloków „Inflancka”. Mieszka tam Anna Strońska, która na wieść o tym, że wagony z Żydami jadące do Treblinki stały w miejscu, na które wychodzą okna jej kuchni, blednie. Ze strachem pyta, czy ci, którzy zginęli, nie zrobią jej krzywdy. W miejscu, gdzie stał mur, ustawiono skrzynki z kwiatami i umieszczono pamiątkowe tablice. Na zdjęciach filmowych pewnie byłoby widać, jak w rocznicę powstania w getcie przyjeżdżają tu autokary wycieczkowe i wysiadają z nich eleganckie panie i eleganccy panowie. Wspominają koszmarny okres, mają na sobie kolorowe wiosenne kostiumy i płaszcze. Innym dobrym planem zdjęciowym byłby cmentarz, gdzie leży m.in. Michał Klepfisz – ten, który własnym ciałem zasłonił karabin maszynowy. I groby innych: Jurka Błonesa, jego siostry Guty, ich brata Luśka, Fajgełe Goldsztajn, Zygmunta Frydrycha, ojca Elżbiety (którą Edelman odebrał z klasztoru w Zamościu). Leżą tu ci, którzy wyszli z kanałów, ale zostali złapani przez Niemców i rozstrzelani; ci, którzy zmarli w getcie jeszcze przed powstaniem: z głodu, chorzy na tyfus, wycieńczeni, opuszczeni. Stoi tam pomnik przedstawiający wyprostowanego mężczyznę z granatem i karabinem. Ale żaden z powstańców tak nie wyglądał – mówi Edelman. Jednak pewnie tak wyglądać powinien, więc dlatego postawiono ten pomnik. Na nim jest tak, jak być powinno – jasno i pięknie. Na cmentarzu leży też Adam Czerniaków – prezes gminy w warszawskim getcie. Podczas pogrzebu trudno było znaleźć dziesięciu Żydów, żeby odmówić Kadysz – modlitwę za zmarłych. Było tylko siedmiu na całym cmentarzu. Anna Strońska zbiera figurki Żydów – są w chałatach, jarmułkach, rozmawiają, śmieją się, dyskutują, kłócą – to są Żydzi sprzed wojny. Są też inni – z twarzami wykrzywionymi grymasem cierpienia i przerażenia, czarni, brudni, wycieńczeni. Są ci właśnie aresztowani przez esesmanów. Strońska mówi, że oni wszyscy „są u siebie”. Edelman nie zgodził się mówić w filmie Wajdy. Opowiedział to już raz. Więcej nie chce. Na pytanie o to, dlaczego został lekarzem, Edelman odpowiada, że chciał nadal robić to, co robił w getcie – ratować ludzi. A potem pyta: Chciałabyś, żebym tak odpowiadał, prawda? Ale prawda jest zupełnie inna – po zakończeniu wojny, którą Niemcy przegrali, Edelman czuł się pokonany jako człowiek. Dla niego wojna została przegrana. Jeździł po miastach i krajach, ale wszędzie było mu pusto, obco, nieswojo. Wrócił do Warszawy, położył się w łóżku i spał – dni, tygodnie, miesiące. Jego żona, Ala – poznana w powstaniu warszawskim – zapisała go wtedy na medycynę. Ale nic go to nie obchodziło, po zajęciach, na które chodził z przymusu, kładł się z powrotem do łóżka. Koledzy rysowali mu na ścianie szczegóły anatomiczne, a on na nie patrzył. Poruszyła go w tym czasie śmierć Mikołaja, członka „Żegoty” – Rady Pomocy Żydom. Odwiedził go w szpitalu i został poproszony o to, by przechować zeszyt z dokładnymi rozliczeniami wydatków w getcie, które Mikołaj prowadził. W końcu Edelman zainteresował się studiami i tak został lekarzem. I nagle poczuł się znowu tak jak na Umschlagplatzu – ratuje życie lub zapewnia komfortową śmierć, której w getcie nikomu nie potrafił zapewnić, żeby nie wiedzieli, nie cierpieli, nie bali się. Żeby się nie poniżali. Chce zdążyć przed Panem Bogiem, który chce zdmuchnąć świeczkę życia chorego. Zadaniem lekarza jest osłonić płomień, podtrzymać go, rozdmuchać, by życiu nic nie mogło zagrozić. Bo każdy miesiąc życia to nowe doświadczenia, nowe uczucia, więcej szczęścia. Dzięki numerkowi życia córka Tenenbaumowej z getta poznała, czym jest miłość. Dzięki operacji Urszulę udało się uratować, ma męża, dzieci. Teresa wróciła do domu, by opiekować się matką i siostrami. Ciężko chora, opuchnięta, ale za każdym razem wychodziła z choroby, by wracać do matki, męża, dziecka. Jest szczęśliwa, ma to, czego chciała. Natomiast mąż Grażyny nie zgadza się na operację. Jego żonie odradzano poród, ale oni chcieli mieć dziecko. Teraz Grażyna jest coraz słabsza, a mimo to dumna z niemowlęcia. A znowu inna pacjentka – staruszka z niedomaganiem krążenia – modliła się przed operacją: Panie Boże, pobłogosław ręce pana Profesora i myśli lekarzy z Pirogowa. Edelman pyta rozmówczynię: Komu, poza moją pacjentką – staruszką, przyszłoby do głowy modlić się o moje myśli? Edelman mówi o faktach dotyczących powstania, liczby powstańców oraz broni. Powstańców było dwustu dwudziestu, Niemców dwa tysiące dziewięćdziesiąt. Na jednego powstańca przypadał jeden rewolwer, pięć granatów, pięć butelek zapalających, na każdy teren getta – trzy karabiny. Mieli też dwie miny i jeden pistolet automatyczny. Niemcy dysponowali osiemdziesięcioma dwoma karabinami maszynowymi, stu trzydziestoma pięcioma pistoletami maszynowymi, tysiącem trzystu pięćdziesięcioma ośmioma karabinami. Posiadali również lotnictwo, artylerię, miotacze min. Niemcy wkroczyli do getta 19 kwietnia o czwartej rano. Pierwsze walki odbyły się na placu Muranowskim, na ulicy Zamenhofa i Gęsiej. O drugiej po południu Niemcy wycofali się, a powstańcy uważali to za swoje zwycięstwo, zwłaszcza że na Umschlagplatzu nikogo tego dnia nie poprowadzono. 20 kwietnia Niemcy zaatakowali o drugiej po południu teren fabryki szczotek. To wtedy wybuchła mina w bramie, gdzie zginęło około stu Niemców, potem wdarli się na strych. Tam zginął Michał Klepfisz, który zasłonił sobą karabin maszynowy, za co otrzymał Krzyż Virtuti Militari. Potem przyszli esesmani z białą chorągwią, do których strzelano. W książce Johna Herseya The Wall ta scena jest dokładnie opisana i mowa tu o zakłopotaniu głównego bohatera, Feliksa, który o tym wydarzeniu opowiada. Narrator komentuje to zakłopotanie tak, że w bohaterze drzemie jeszcze tęsknota za grą fair play. Edelman nic o tym nie mówi. Strzelał Zygmunt, bo robił to najcelniej, wcześniej Edelman krzyknął Strzelaj! Nikt nie miał wątpliwości, że to słuszne. Edelman, jedyny żyjący człowiek, który uczestniczył w scenie z powstańcami, pytany, czy odczuwał tęsknotę za zasadami gry fair play, mówi, że nie odczuwał zakłopotania, ponieważ trzej Niemcy to byli dokładnie ci sami, co wywieźli już do Treblinki czterysta tysięcy ludzi, tyle tylko, że przyczepili sobie białe kokardy. Edelman stanął też oko w oko z dowodzącym akcją likwidacji warszawskiego getta, Jürgenem Stroopem. Ten stanął przed nim na baczność. Zapytany o to, czy Stroop zabijał Żydów, Edelman odpowiedział, że nigdy nie widział tego człowieka. Chciał wyjść z tego pokoju. Rozmowa znowu dotyczy wydarzeń z okresu walk. Wieczorem wszyscy obrońcy terenu fabryki szczotek zeszli do piwnic. W nocy otrzymali wiadomość, że teren podpalono. Przedzierali się do getta centralnego. Biegli do muru przy Franciszkańskiej, tam był wyłom oświetlony reflektorem, rozbili reflektor strzałem, potem przedostali się piwnicami do drugiego domu. Trzeba było wcześniej wybić przejście, jeden z czterech chłopaków został w wyrwie, bo Niemcy z góry rzucali granaty i ludzi zaczynał dusić dym. Zginęli kolejno: Michał Klepfisz, Stasiek, Adam. A potem kilkaset osób ze schronu, gdzie weszli, kiedy getto ogarnął pożar. Ponieważ było tam bardzo gorąco, jedna z kobiet wypuściła dziecko na podwórko. Zobaczyli je Niemcy, dali mu cukierka i zapytali o mamę. Dowiedziawszy się, gdzie są Żydzi, wysadzili cały schron. To nie historia, nie chronologia zdarzeń, to chronologia umierania. Historię pisze się za murami getta, w raportach, sprawozdaniach, potem w zeznaniach świadków. Kto tam uwzględnia chłopca, którego trzeba było zasypać ze względu na czad? Albo Polę Lifszyc? Wiadomości na temat rozwoju wydarzeń w getcie relacjonuje „Wacław”, ale tam są cyfry, godziny, słowa: walka, oblężenie. O zwykłych cierpiących i ginących ludziach nie ma ani słowa. „Wacław” to Henryk Woliński, którego nazwisko wymienia się w każdym naukowym opisie dotyczącym warszawskiego getta. W Głównej Komendzie AK kierował referatem żydowskim. Przekazał Komendantowi pierwszą deklarację o utworzeniu ŻOB-u. Skontaktował Żydów z organizacji z gen. Monterem i oficerami, którzy dostarczali im broń. Szkolono ich także. Dbał o to „Szyna” – Zbigniew Lewandowski. Na „lekcje” do niego przychodziły z getta dwie osoby – mężczyzna i kobieta. Mężczyzna był chemikiem i przekazywał je kolegom w getcie. Był to wysoki szatyn, cichy, spokojny. Lewandowski do dziś nie zna jego nazwiska. A to był Michał Klepfisz. „Wacław” i Stanisław Herbst opisali przebieg pierwszej akcji likwidacyjnej w getcie. Ten raport przewieziono przez Paryż i Lizbonę do USA. Gen. Władysław Sikorski potwierdził odbiór raportu w 1942 roku tuż przed Wigilią. Przedstawiciel ŻOB-u po aryjskiej stronie, Jurek Wilner, przynosił raporty z getta codziennie, meldunki te nadawano do Londynu. Opisano w nich panikę na wieść o tym, że rozpoczęła się akcja likwidacyjna. Ostatnim dniem akcji była niedziela. Wszyscy Żydzi zostali wezwani przed budynek Gminy. Tam rozpoczęto rozdawanie numerków „na życie” – żółtych kartek z ręcznie napisanym numerkiem i pieczęcią gminy. Opisano też historię Seweryna Majdego – Żyda, który cisnął ciężką popielnicą w jednego z Niemców, którzy przyszli go zabrać. Radio londyńskie nie nadawało tych raportów. Wiadomość o Umschlagplatzu i tragedii Żydów w getcie warszawskim nadano dopiero po miesiącu. Musieli wszystkiego się dowiedzieć z „własnych źródeł”, bo myśleli, że wieści z ziem polskich są przesadzone pod względem propagandy antyniemieckiej. Żydzi warszawscy napisali depeszę do Kongresu Żydów w USA: Bracia! Resztki Żydów w Polsce żyją w przeświadczeniu, że w najstraszniejszych dniach naszej historii wy nie udzieliliście nam pomocy. Odezwijcie się. Jest to nasz ostatni do was apel. Do Żydów dotarła wiadomość od AK, że Polacy wesprą ich walkę. Żołnierze AK mieli forsować mury getta od Powązek i Bonifraterskiej. Tam właśnie powstańcy posłali chłopca, który został przez Niemców podpalony na ul. Miłej. Po drugiej stronie muru zginęli dwaj chłopcy, którzy mieli założyć miny na murze, a zostali rozerwani bombą. Ludzie z AK rozumieli i popierali powstanie w getcie. Wiedzieli, że powstańcy nie mieli szans na powodzenie, ale pokazali, że Żydzi mają swoją godność i honor, i tych wartości bronili. Nie chcieli też umierać, nie walcząc o swoje życie. Pan Grabowski poznał Jurka Wilnera w Kolonii Wileńskiej. Był tam klasztor dominikanek, w którym ukrywały kilku Żydów, m.in. samego Wilnera. Był ulubieńcem matki przełożonej, kiedy odjeżdżał do getta w Warszawie, zostawił jej zeszyt ze swoimi wierszami. W Warszawie Wilner zatrzymał się, tak jak inni Żydzi, u pana Grabowskiego. Wilner był przedstawicielem ŻOB-u po stronie aryjskiej, często kontaktował się z „Wacławem” i oficerami AK. Czasem zostawiał u Grabowskiego lub sióstr karmelitanek paczkę z bronią, trotylem. Zdarzało mu się odpoczywać u karmelitanek, w rozmównicy za zasłonką, gdzie miał wstawione łóżko. Rozmówczyni Edelmana wybrała się do klasztoru. Zapytała matkę przełożoną, czy nie przeszkadzało jej to, że w tych paczkach kryła się broń. Ta mówi, że w ogóle o tym nie myślała. Zależało jej bardzo na tym, żeby Jurek przed śmiercią pojednał się z Bogiem. Do dziś zastanawia się, czy zrobił to, zanim się zastrzelił w bunkrze przy ul. Miłej 18. Jurek Wilner i pan Grabowski, czyli Heniek „Słoniniarz”, bardzo się przyjaźnili. Rozmawiali o wszystkim, razem walczyli i razem się bali. Na początku marca 1943 roku Wilner został aresztowany przez gestapo. Po miesiącu tortur Jurek uciekł dzięki pomocy Grabowskiego. Wykurował się u Grabowskich i koniecznie chciał wracać do getta. „Słoniniarz” chciał go wywieźć na wieś, ale Jurek się na to nie zgodził. Z ostatnich meldunków ŻOB-u wynika, że to Wilner dał sygnał do zbiorowego samobójstwa na Miłej. Grabowski zastanawia się, czy to było dobre, że nie zatrzymał Wilnera, że pozwolił mu odejść. Ale z drugiej strony być może miałby o to potem do niego żal… Po śmierci Jurka wysłannikiem ŻOB-u został Antek. Jedną z pierwszych depesz wysłanych do Londynu przez mecenasa Zwolińskiego („Wacława”) była ta zawierająca prośbę o pieniądze. Przyszło pięć tysięcy dolarów. Zostały ukryte przez Tosię pod szczotką do froterowania, dzięki czemu przetrwały rewizję. Kupiono za nie broń. „Wacław” też został aresztowany przez gestapo i wtedy również Tosia okazała się niezastąpiona. Wykupiła go za perski dywan z tych beżowych, gładkich persów, ze szlakiem dookoła i medalionem pośrodku. Doktor Teodozja Goliborska – Tosia – była ostatnia z tych lekarzy, którzy w getcie prowadzili badania nad głodem. Po wojnie wyjechała do Australii, gdzie pracowała jako lekarz. Kiedy przyjechała na parę dni do Warszawy, urządzono spotkanie. I wtedy znowu się okazało, że Edelman ze swoją pamięcią i skłonnością do trzymania się faktów nie jest wygodnym rozmówcą. Bo twierdzi, że i pieniędzy na broń było mniej niż sto dwadzieścia tysięcy, jak chcą Tosia i „Wacław”, i Wilner wytrzymał tydzień, a nie miesiąc tortur. Podobno nad gettem wisiały także sztandary: biało-czerwony i niebiesko-biały. Wisiały tam od pierwszego do ostatniego dnia powstania. Ale Edelman dowiedział się o tym dopiero po wojnie. Nie widział ich tylko on. Okazuje się, że wszyscy inni tak. Edelman powtarza: jakie to ma znaczenie i na wszystko się zgadza. Edelman odpowiada na pytanie o to, dlaczego żyje, jak udało mu się przeżyć. Raz strzelał do niego Niemiec, który po prostu nie trafił w pustej ulicy, widząc go jak na dłoni. Innym razem z platformy, którą wieziono ludzi na Umschlagplatz, ściągnął go kolega, Mietek Dąb, działacz PPS, którego skierowano do służby w policji. Następnego dnia ten sam Mietek nie zdążył uratować z takiej platformy własnego ojca. Teraz Edelman wraz z Profesorem ratują ludziom życie. W ich pracę włączają się inni ludzie, na przykład inżynier Sejdak, który skonstruował sztuczne serce. Pan Bóg, który czasem chce zgasić świeczkę, zostaje przez takich ludzi na moment pokonany, a życie człowieka zagrożonego śmiercią – uratowane. Na godziny, dni, miesiące, lata. Podobnie było w getcie, tylko że tam ludzka, żydowska śmierć miała upiorne oblicze, ludzie ginęli w strachu, głodzie, śmiertelnym lęku, bólu. W szpitalu są pod opieką lekarzy – dobrych, delikatnych, chcących za wszelką cenę chronić życie. Edelman zastanawia się, jaka to proporcja 1 : 400 000. Uratował jedną osobę, a na śmierć przeszło obok niego czterysta tysięcy osób. Ale każde życie stanowi dla każdego całe sto procent, więc może ma to jakiś sens – dodaje na koniec. |